Добавил:
Upload Опубликованный материал нарушает ваши авторские права? Сообщите нам.
Вуз: Предмет: Файл:
Сказки.doc
Скачиваний:
6
Добавлен:
09.05.2015
Размер:
623.62 Кб
Скачать

Iwan gra coraz prędzej I prędzej. Iwanowi do wtóru owce też" coraz prędzej skaczą I gospodarz tańczy coraz prędzej.

Uff! zmordował się gospodarz, ledwo zipie, pot leje się z niego ciurkiem. Słońce praży, on w kożuchu, a tu takie tańce-zawijańce. Poczerwieniał jak burak, włosy mu się rozsypały... nie wytrzymał i zakrzyknął:

Oj, parobku, przestańże grać nareszcie! Sił mi już brak.

Ale Iwan udaje, że nie słyszy — gra i gra.

Wreszcie przestał grać i pyta, niby to zdziwiony:

Ej, gospodarzu, toście wy tu, czy nie wy?

Ja...

A skądeście tu się wzięli?

Tak jakoś... przypadkiem...

Czemużeście się w kożuch odziali?

Tak... rano wydało mi się chłodno.

Dał nurka w krzaki i już go nie było.

Przywlókł się zmordowany do domu i mówi do żony:

No, żono, trzeba odprawić naszego parobka co prędzej po dobroci. Trzeba mu wszystko wypłacić, co się należy.

Jakże to tak? Innym nic nie płaciliśmy, a temu mamy dać wszystko?

Nie można inaczej. Jak mu nie wypłacimy co do grosza, to nas tak ośmieszy, taki wstyd na nas ściągnie, że nie będziemy mogli pokazać się ludziom na oczy.

I gospodarz opowiedział żonie, jak pastuszek zmusił go do tańca I tak zmęczył, że on ledwo ducha nie wyzionął.

Gospodyni wysłuchała, pomyślała i mówi:

Ach, rozum chyba zgubiłeś po drodze, czy co! Po co tak tańczyłeś, po co dałeś się poganiać jak baran? Mnie by taki pastuch nie zmusił do tego, żebym .miała mu tańczyć, jak on mi zagra! Niech no tylko przyjdzie, a zaraz mu każę grać. Wtedy się pokaże, kto tu rządzi.

Gospodarz prosi żonę:

Kiedyś sobie już tak umyśliła, to mnie lepiej przywiąż przedtem w skrzyni na strychu, żebym nie tańczył z tobą razem. Mnie starczy tej zabawy, com miał na pastwisku. Ledwo chodzę.

Żona się zgodziła. Wytaszczyła po drabinie wielką skrzynię na strych. Gospodarz wlazł do skrzyni, a żona przywiązała ją do belki. Sama zlazła do izby i czeka, doczekać się nie może, kiedy parobek wróci z pola.

Wieczorem, zaledwie Iwan przyprowadził owce z pastwiska, gospodyni pyta:

Czy to prawda, że masz taką fujarkę, co jak na niej zagrasz, to każdy musi tańczyć?

Prawda.

No to zagraj! Jeżeli i ja zatańczę — wypłacimy ci, coś zarobił. Ale jak nie zatańczę, to cię wypędzimy bez grosza.

Dobrze — powiada Iwan. — Niech wam będzie, jak chcecie. Wyjął fujarkę zza pazuchy i zaczął grać. Gospodyni zabrała się tymczasem od razu do wyrabiania ciasta. Nie mogła się jednak powstrzymać i z miejsca puściła się w taniec. Tańczy, tańczy, a z ręki do ręki przerzuca kawał ciasta. Oj, widok to był, ludzie moi!

Iwan gra coraz prędzej, coraz głośniej, a gospodyni coraz prędzej nogami drobi, okręca się I podskakuje, ciasto przerzucając.

Gospodarz na strychu także usłyszał granie fujarki. Zaczął przebierać w skrzyni nogami, pokręcać się tu i tam. Ciasno mu było, głowa wciąż łup! o wieko, a obcasy tup! o ściankę skrzyni. Rzucał się, rzucał, wreszcie sznur się oberwał, skrzynia się przewróciła i gospodarz wybił wieko głową.

Wyskoczył ze skrzyni i dalej tańczyć po strychu. Puścił się w przysiady, w przytupy, wreszcie zjechał po drabinie i wtoczył się do izby.

Hej, ha, dalej w tan, to do pieca, to od pieca, aż z podłogi drzazgi lecą! Tańczą, skaczą gospodarze, coraz prędzej tańczą razem!

Tymczasem Iwan wychodzi na ganek, zagrał na schodeczku, zbiegły się owieczki. Gospodarze na podwórku tańczą z krową, z koniem, z Burkiem, tańczą owce i barany, nawet kury poszły w tany.

Na fujarce im przygrywa, gospodyni ledwo żywa, ledwo dyszą gospodarze, a tańcują, jak on każe.

Podszedł Iwan do wrót, zaraz wyjdzie na drogę — wszyscy za nim. „Oj, źle", myśli gospodyni i nuż prosić:

Iwanie, Iwanku, przestań grać, nie wychodź na podwórze! Nie zawstydzaj mnie przed sąsiadami! Uczciwie się z tobą porachujemy, wypłacimy ci zarobek co do grosza. Tylko przestań grać, parobeczku kochany, schowaj fujarkę.

Co to, to nie — mówi Iwan. — Niech wam się przyjrzą dobrzy ludzie, niech się pośmieją. Niech i oni mają zabawę.

Wyszedł za wrota i zagrał jeszcze głośniej. A gospodarz z gospodynią i krowy, i owce, i kury — wszyscy wytoczyli się na drogę i tańczyli tam jeszcze skoczniej. Obracają się, przysiadają, podskakują aż miło.

Zbiegła się cała wieś. Starzy i młodzi śmieją się, palcami ich sobie pokazują i sami tańczą, aż się droga kurzy!

Grał Iwan, grał, póki wieś chciała tańczyć. Potem odebrał zarobione pieniądze i wrócił do rodziców.

A gospodarz z gospodynią schowali się do izby. Siedzą tam i nie mają odwagi pokazać się ludziom na oczy.

KOZA Z DZWONKIEM

Chłop dał swojej kozie srebrny dzwoneczek. Koza poszła pochwalić się nim całemu światu.

Skakała, biegała, głową trzęsła, a dzwonek dzwonił i dzwonił.

Przyszła koza pod sam las. Zobaczyła krzaki tarniny.  Chciała się między nimi przecisnąć. Tarnina ją ostrzegała:

Obejdź dookoła, bo mam ostre kolce.

Ale koza była uparta. Wlazła między ciernie. Zaczepiła o nie rzemyczkiem, na którym wisiał dzwonek. Dzwonek zsunął się kozie z szyi i zawisnął na kolcu.

Koza się rozgniewała, bryknęła i zaczęła, beczeć ze złością:

Beee, beee, ty tarnino, dlaczego zabrałaś mi dzwonek? Oddaj zaraz.

Samaś go tu powiesiła, to i sama zdejm — odpowiedziała tarnina.

Toś ty taka! — zawołała koza. — Czekaj, znajdę na ciebie sposób. Poszła do piły.

Beee, beee, piło kochana, poratuj mnie. Tarnina zabrała mi srebrny dzwonek i nie chce mi go oddać. Przepiłuj ją, niech się przewróci.

Jestem za stara, żeby piłować — odpowiedziała piła. — Zęby mam już tępe.

Toś ty taka! — zawołała koza. — Czekaj, znajdę na ciebie sposób.

Poszła do ognia.

Beee, beee, ogniu kochany, poratuj mnie. Tarnina zabrała mi srebrny dzwonek i nie chce go oddać, a piła nie chce tarniny przepiłować. Spal piłę, mój ogniu kochany!

Za co mam ją palić ? Biedaczka ma już tępe zęby. Nie spalę jej

Toś ty taki! — zawołała koza. — Czekaj, znajdę na ciebie sposób.

Poszła do strumyka.

Beee, beee, strumyku kochany, poratuj mnie. Tarnina zabrała mi srebrny dzwonek i nie chce go oddać, a piła nie chce tarniny przepiłować, a ogień nie chce piły spalić. Zalej ogień, kochany strumyku!

Ogień pożałował starej piły, to ja jego pożałuję — odpowiedział strumyk. — Nie zaleję go.

Toś ty taki! — zawołała koza. — Czekaj, znajdę na ciebie sposób.

Poszła do wołów.

Beee, beee, kochane woły, poratujcie mnie. Tarnina zabrała mi srebrny dzwonek i nie chce go oddać, a piła nie chce tarniny przepiłować, a ogień nie chce piły spalić, a strumyk nie chce ognia zalać. Wypijcie strumykowi wodę, kochane woły.

Strumień dobrze zrobił, że nie zalał ognia — powiedziały woły. — Nie wypijemy mu wody.

Toście takie! — zawołała koza. — Czekajcie, znajdę na was sposób.

Poszła do chłopa.

Beee, beee, gospodarzu, wszyscy mi robią na złość. Tarnina zabrała mi srebrny dzwonek i nie chce go oddać, a piła nie chce tarniny przepiłować, a ogień nie chce piły spalić, a strumyk nie chce ognia zalać, a woły nie chcą wypić mu wody. Zabijcie woły.

Chłop się roześmiał.

Ej, ty głupia kozo, skarżypyto przekorna! Po cóż bym miał zabijać woły?! Chodź ze mną.

Poszedł z kozą do tarniny. Zdjął dzwonek z kolca i powiedział:

Mogłaś to zrobić sama, tylko nie chciałaś, bo wolisz wszystkim dokuczać i jesteś uparta. Dobrze wiesz, że nikt ci dzwonka nie zabrał, tylko sama go zaczepiłaś, bo ci się zachciało pchać między ciernie. Za karę nie dam ci dzwonka.

Koza wróciła na łąkę. Cały dzień minął jej na skargach i kłótniach, więc była strasznie głodna.

Kiedy się najadła, to zaczęła skakać i potrząsać głową, ale — wszystko na nic. Nie miała już na szyi dzwonka, który tak pięknie dzwonił.

WDZIĘCZNE KRASNOLUDKI

Wilki tak się rozmnożyły w lasach otaczających pewną wieś, że wszyscy ich się bali. Nikt nie śmiał pójść do lasu po grzyby i po jagody. Wilki stały się takie bezczelne, że napadały na ludzi nie tylko w lesie; zakradały się do wsi i trzeba było pilnować dzieci przed nimi, a także owce i prosięta.

Chłopi paśli dawniej krowy gromadnie i najmowali wspólnie pasterza, żeby pilnował stada. Teraz z powodu wilków nikt nie chciał ich paść, bo można było i samemu oberwać, i krowę utracić, gdyby się choć trochę oddaliła od stada.

Więc bydło ryczało po oborach i ludziom brakowało mleka. Źle karmione krowy miały puste wymiona, a czym tu krowy żywić, kiedy wygnać je na paszę — strach, a trawy dla nich narżnąć po rowach — też strach.

Pewnego dnia przyszedł do sołtysa jakiś mizerny człeczyna z innej okolicy. Powiedział, że nazywa się Gustaw i że służył w jednym majątku za parobka, ale stracił pracę wskutek choroby.

Co prawda nie było to sprawiedliwie, bo Gustaw chorował całą zimę dlatego, ponieważ na jesieni przy zwózce ciężka fura 74ze snopami wywróciła się na niego i przygniotła go, Gustaw nie był temu winien.

Kiedy usunięto go z pracy i wyrzucono z mieszkania, Gustaw poszedł szukać lżejszego zajęcia.

Pasienie krów to lekka robota, w sam raz dla mnie — tłumaczył sołtysowi.

Sołtys popatrzył na niego i powiedział:

Gdzie indziej może lekka, ale u nas chyba nie dalibyście rady. Tu nawet chłopy jak dęby nie poradzą, co dopiero mizerak po chorobie. Bo to, widzicie, wilki u nas straszne.

Ja się tam wilków nie boję — odpowiedział Gustaw. — Pozwólcie mi spróbować, to się przekonacie, czy dam radę, czy nie.

Były w lasach dookoła tej wsi małe jeziorka pośród porośniętych pagórków. W tych pagórkach widać było wyryte jamy, czarne i głębokie, jakby norki. Starzy ludzie mówili, że to krasnoludki porobiły sobie takie mieszkanka w dawnych czasach, ale później wyniosły się stamtąd i teraz już ich nie ma.

A szkoda, bo były one dobre dla ludzi. Niejedno dziecko, co poszło do lasu na jagody, ustrzegły przed żmiją, niejednej starowinie dorzuciły grzybów do koszyka, kiedy zdrzemnęła się na, mchu.

Ale cóż — ludzie stracili dla nich serce, nikt już o krasnoludkach nie pamiętał. Mówiono, że ich w ogóle nie ma na świecie,. no to wyprowadziły się z tej niewdzięcznej okolicy.

Tylko dzieci wierzyły jeszcze w krasnoludki — dzieci i nowy pastuch gminny, Gustaw. Jakie on piękne bajki opowiadał dzieciom o krasnoludkach!

Malcy patrzyli na niego jak na bohatera: wszyscy boją się wilków, nikt nosa z chaty nie wyściubi, a Gustaw idzie z krowami do lasu jakby nigdy nic.

Chodzi już tak od paru tygodni i nie tylko on sam wraca wieczorami żywy do domu, ale i żadna krowa dotąd nie ucierpiała od wilków.

Któregoś dnia wezwał go do siebie sołtys i zapytał:

No i jak się wam żyje u nas, Gustawie?

Nieźle mi się żyje, nie krzywduję sobie — odpowiedział Gustaw.

Ile wilków widzieliście w lesie?

Ani jednego.

Nie może być! A coście widzieli?

A no, jeśli mam prawdę rzec, to każdego dnia widzę jedną rzecz taką, że jej się z początku nie mogłem nadziwić.

Cóż to takiego?

Jak wygnam krowy ze wsi, to się pod lasem przyłącza do stada jeszcze jedna krowa, obca. Piękna biała krowa, jeno koniec ogona i racice to ma czarne, a rogi złote. Jeszczem takiej pięknej krowy w życiu moim nie widział.

I pasie się razem z innymi?

Tak, skubie trawę i powoli obchodzi stado dookoluśka. Jak na wieczór pognam krowy z powrotem do wsi, to tamta biała odłącza się od stada i znika, jakby ją wiatr zdmuchnął.

A wilków, powiadacie, nie widzieliście?

Anim ich nie widział, anim nawet ich wycia nie słyszał. To ta biała krowa ze złotymi rogami strzeże nas od wilków.

Czyjaż to krowa, nie miarkujecie?

Miarkować to ja miarkuję, ale nie wiem, czy mi uwierzycie. To jest krowa krasnoludków, tych znad leśnych jeziorek. One tam są do dzisiaj, te ludki. Tyle tylko, że się pochowały i nie chcą się pokazywać ludziom ze wsi, bo tutejsi nie mają dla nich dobrego słowa ani poważania. Krasnoludki lubią mleko, wiadomo — a chłopi im go nie dają, więc postarały się o krowę. "Żaden wilk nie ma prawa tknąć krasnoludków ani ich dobytku, boby w niego piorun trząsł. Tutejsze wilki o tym wiedzą. Nie śmią podejść do krasnoludkowej krowy ani do ich mieszkanek. Więc ja właśnie w tamtą stronę wyganiam krowy na pastwisko, a biała krowa ze złotymi rogami strzeże naszego stada. Opiekuję się nią, oganiam ją gałązką od much, na najsoczystszą trawę ją prowadzę i tak żyjemy po przyjacielsku, ja i krasnoludki.

Tak gadacie, jakby krasnoludki były naprawdę — dziwował się sołtys. — A przecieżeście ich nie widzieli.

Gustaw uśmiechnął się jakoś dziwnie i nic nie odrzekł.

Jak tam było, nikt się nie dowiedział. Ale wszyscy się cieszyli, że krowy pasą się spokojnie, że boki im się zaokrągliły, a zszerszeniała sierść zrobiła się gładka i błyszcząca. No i co najważniejsze, to że dawały teraz tyle mleka jak nigdy przedtem.

Wilki nie tylko nie zaczepiały już krów na pastwisku, nie tylko przestały podkradać się do wsi, ale po jakimś czasie porzuciły tamte strony i wyniosły się gdzieś daleko.

A Gustaw, kiedy w południe siadał w cieniu, żeby odpocząć i wydobyć z torby chleb, zastawał zawsze leżący pod drzewem srebrny grosz, jak gdyby krasnoludki chciały go wynagrodzić za to, że tak troskliwie pasie ich krowę.

Służyło mu leśne powietrze i powoli odzyskał zdrowie zupełnie. Srebrne grosze odkładał na stare lata i dobrze mu się żyła w tej wsi.

KWIAT PAPROCI

Dawno, bardzo dawno rósł ogromny las, otoczony ze wszystkich stron bagnistymi łąkami. U stóp prastarych sosen, dębów i jodeł tłoczyły się krzewy i zioła tak gęsto, że trudno było przecisnąć się między nimi. Z moczarów dookoła unosiły się mgły i otulały drzewa, a wśród ponurych mroków leśnych rozlegał się ryk dzikich zwierząt.

Ludzie mówili, że ten las jest zaklęty.

Zdarzyło się kiedyś, że pewien chłopak, który wracał z jarmarku wieczorem, zabłądził w owym lesie. Ten chłopak nazywał się Dzięcioł. Był to leń i próżniak. Zamiast wziąć się do roboty, marzył tylko o tym, żeby zdobyć bogactwo jakimś czarodziejskim sposobem.

Kiedy spostrzegł, że jest w zaklętym lesie i nie wie, którędy z niego się wydostać, ogarnęło go przerażenie i pot wystąpił mu na czoło. Dookoła ciemność, posępny szum — czasem przedrze się między gałęziami słaby promień księżyca i zaraz gaśnie. Ani drogi, ani żywego ducha — brrr...

Dzięcioł przedzierał się przez zarośla, żeby wydostać się z lasu jak najprędzej i drżał ze strachu jak w gorączce.

Wtem dostrzegł w ciemnościach światełko. ,,Ktoś tu widać mieszka", pomyślał, ,,albo chłopaki, co pasą konie, rozpaliły sobie ognisko na polanie. Nareszcie nie będę sam".

Spieszył w kierunku światełka. Ale kiedy zobaczył je z bliska, przestraszył się jeszcze bardziej. Bo to był dziwny, blada wy płomień, dołem niebieski i górą czerwony. Palił się w kotlince, biegł chwilami po ziemi i chwiał się przy tym. Nie zapalały się od niego suche gałęzie ani mech, ani nic; płomyk palił się cicho, jakby wychodził spod ziemi i świecił jakoś złowrogo.

Dzięcioł zaczął uciekać. Raz po raz oglądał się trwożnie i przekonał się, że nie jeden, ale kilka takich płomyków biegnie za nim i ściga go jakby widma jakie.

Przedarł się przez krzaki na skraj lasu i gnał skacząc nad bagnem z kępy na kępę, o mało się nie utopił. Wreszcie udało mu się wydostać na czyste pole, skąd widział już światła swojej wioski.

Nazajutrz opowiedział sąsiadom, co mu się przydarzyło.

E, przywidziało ci się ze strachu — powiedział jeden. — Skąd by się jawiły takie ognie? Uderzyłeś pewno głową o pień po ciemku i skry sypnęły ci się przed oczami, jak to bywa, kiedy człowiek dostanie w łeb.

Nie mówcie tak, sąsiedzie, żeby jakiego licha nie obrazić — przerwał inny. — Albo to nie wiecie, że po cmentarzach i pustkowiach palą się takie zaklęte światła? To upiory daremnie szukają spokoju, a czasami zwodzą ludzi umyślnie.

A ja wam mówię, że tam był skarb zakopany! — zawołała starucha, o której szeptano, że jest czarownicą. — Jakby Dzięcioł nie uciekł, tylko oznaczył to miejsce jakim kołkiem czy kamieniem, mógłby tam wrócić i znalazłby takie bogactwo, że wystarczyłoby mu go do końca życia.

Odtąd chłopak nie miał spokoju. Wciąż przemyśliwał o zaklętym lesie, o dziwnym płomyku i o skarbie. Jak się do niego dobrać? Bał się tam wrócić, a coś go ciągnęło.

Chodził tak któregoś dnia po swoim dziedzińcu i dumał, wtem coś w studni zaszumiało i wyskoczył z niej cień nie cień — sam diabeł.

Na peruce z warkoczykiem miał nasadzony trójgraniasty kapelusz, a spod kusego fraczka wystawał mu ogon.

Ojej — wrzasnął Dzięcioł — a to co za jeden?

Nie bój się, chłopcze — przemówił diabeł spokojnie. — Ja sobie chodzę po okolicy, bo mój pan kazał mi nakupić jak najwięcej dusz.

Jakich dusz?

Takich, jakie się trafią: dusze pijaków, nierobów, złodziejów, jak się zdarzy.

Czemuż to od samych nicponiów waść dusze kupujesz?

Bo porządni ludzie nie chcą mi swoich dusz sprzedać.

Dużo za nie waść płacisz? — dopytywał się Dzięcioł dalej.

Ho, ho, pieniędzy nie żałuję! Dla mojego pana pieniądze to jak trociny, tyle ich ma. Zapisz się do nas na wieczną służbę, to i tobie nie zabraknie złota.

A ile byście mi dali za moją duszę? — zapytał Dzięcioł rozłakomiony.

Dam ci skarb zaklęty w lesie — obiecał diabeł.

Dzięcioł zawołał:

Zgoda! Przynieś mi ten skarb.

Nie, to ty sam musisz go wykopać — powiedział diabeł. — Ale ja ci doradzę, jak masz się do tego wziąć. Tylko wpierw przysięgnij, że twoja dusza będzie moja.

Przysięgam! — zawołał Dzięcioł nie myśląc o tym, co mówi i że sam siebie gubi na wieki, tak go chciwość zaślepiła.

No to idź do czarownicy, która mieszka za wsią w chatce na uroczysku. Powiedz jej, że ja cię przysyłam, a ona ci wytłumaczy, co masz zrobić.

To powiedziawszy diabeł podskoczył, wywinął koziołka w powietrzu, grzmotnął się o ziemię, aż płomień buchnął. I znikł.

Nazajutrz skoro świt poszedł Dzięcioł do czarownicy. Mieszkała ona w chatce na pustkowiu. Dookoła piasek i kamienie, tylko z rzadka to oset rośnie, to piołun. Na dachu kraczą wrony i kruki.

Dzięcioł cisnął w nie kamieniem, ale kamień odbił się od dachu i uderzył go w czoło, a inne kamienie, te, które leżały przy drodze — wyśmiewały się z chłopaka, że nie trafił.

Dzięcioł wpadł w złość i zaczął te kamienie kopać nogami i deptać. Wtem ktoś zaskrzśczał z góry:

Nie krzywdź moich dzieci!

Dzięcioł podniósł głowę zdziwiony i zobaczył czarownicę, która krzyczała na niego wyglądając z komina:

Jeżeli masz do mnie sprawę, to rozbierz się, włóż ubranie na wywrót i wleź do chaty na czworakach tyłem!

Dzięcioł tak zrobił. W chatce czarownicy fruwały same skrzydełka, a główki z dziobkami siedziały na żerdkach. Wszystko to szczebiotało i piszczało aż strach.

Cicho mi tam! — wrzasnęła czarownica na ptaki i zapytała Dzięcioła: — Czego chcesz?

Chłopak powiedział, z czym przyszedł. Czarownica nie chciała o niczym słyszeć, póki Dzięcioł nie odbędzie trzech prób.

Najpierw masz mi nanosić tyle wody na paznokciu serdecznego palca, żeby to wiadro było pełne — rozkazała.

Dzięcioł poskrobał się po głowie i zaczął nosić wodę na paznokciu. Nosił trzy dni, upadał ze zmęczenia, ale napełnił wiadro.

Teraz zbieraj piasek przed moją chatą, ziarnko po ziarnku, i ustaw mi z niego słup wysoki aż pod sam komin. Ale uważaj, żeby wiatr nie zwiał ani jednego ziarnka!

Dzięcioł taki był chciwy skarbu, że i to potrafił zrobić.

Teraz idź do lasu i policz, ile w nim jest liści — kazała czarownica.

Jakże to zrobię, żeby się nie pomylić i nie opuścić ani jednego listeczka?", myślał Dzięcioł zafrasowany. Usiadł pod drzewem i dumał, a im dłużej myślał, tym bardziej rozumiał, że temu zadaniu nie podoła.

Wtem usłyszał nad sobą pisk i zobaczył gniazdo sikory. To jej pisklęta dopominały się o jedzenie. Dzięcioł był rozdrażniony i z tej złości chciał zrzucić na ziemię gniazdo z pisklętami. Ale sikorka zawołała:

Nie rób tego, zmiłuj się, bo mi dzieci pozabijasz! Oszczędź je i odejdź spokojnie, a ja ci się odwdzięczę.

Dobrze — powiedział Dzięcioł. — Policz, ile jest liści w lesie, to nie zrobię wam nic złego i odejdę.

Sikorka zwołała wszystkie ptaki leśne. Jak zaczęły razem z nią liczyć, to już po godzinie skończyły.

Sikorka przyfrunęła do swego gniazdka i zaszczebiotała:

Liści w lesie jest milion milionów i jeszcze połowa tego i jeszcze ćwierć tej połowy. Kto nie wierzy, niech sam policzy i sprawdzi.

Dzięcioł wrócił do czarownicy, a ta go pochwaliła:

Zuch z ciebie. Ja wiem, że liści jest właśnie tyle, ile mówisz. Teraz powiem ci, w jaki sposób możesz znaleźć skarb. Weź łopatę, siekierę i worek, a także białą chusteczkę. Idź w wigilię świętego Jana do lasu, rozłóż chusteczkę pod paprocią i czekaj. Nie zaśnij aby i nie bój się, kiedy będą ci się ukazywać przeróżne strachy. Patrz uważnie na paproć, bo ona tej nocy zakwitnie, otworzy się na niej jakby gwiazdka świecąca. Nie dotykaj tej gwiazdki, tylko strząśnij ją ostrożnie na chusteczkę i zawiń starannie. Będziesz wtedy panem skarbu. Jak się to stanie, tego ci nie powiem, przekonasz się sam. Ale pamiętaj, żebyś się za siebie nie oglądał, kiedy będziesz niósł skarb do domu, bo pieniądze zamieniłyby się w trociny.

Dzięcioł z wielką niecierpliwością doczekał się wigilii świętego Jana, kiedy to obchodzą sobótki. Wtedy poszedł do lasu, chociaż bał się okropnie. Noc była ciemna. To sowa huczała mu nad głową, to skrzeczały żaby na bagnach, to wilki wyły w głębi lasu, to wąż zasyczał w krzakach... A wicher szamotał gałęziami drzew, które szumiały złowrogo.

Przerażony Dzięcioł rozłożył chusteczkę pod paprocią, zaczaił się i czekał.

Nagle wszystko ucichło. Cały las jakby zamarł, a na jednej z łodyg paproci zapłonęła prześliczna gwiazdka.

Dzięcioł ukląkł i ostrożnie potrząsnął paprocią. Gwiazdka zamigotała, ale nie spadła. Potrząsnął drugi raz — spadła na  listek, stoczyła się po nim jak iskra i zawisła na krawędzi. Potrząsnął trzeci raz — gwiazdka spadła na jego chustkę.

Chłopak chwycił chustkę za wszystkie cztery rogi, zawinął ją prędko i schował w zanadrze.

Wtedy coś dziwnego zaczęło z nim się dziać, jakby mu spadła z oczu zasłona, jakby mu się one otworzyły na wszystkie tajemnice przyrody.

Rozumiał już teraz, co wyje wilk i co skrzeczą żaby, rozumiał nawet szum wichru i migotanie gwiazd na dalekim niebie. Czuł w sobie jakąś moc niezwykłą. Wiedział, że odtąd może przemienić się, w co zechce: w skałę, w roślinę czy w zwierzę, a nawet w innego człowieka. Czuł, że będzie mógł rzucać czary także na innych ludzi.

Potrafił teraz wypatrzyć wszystko, co zaryglowano w skrzyniach czy zamurowano, czy zakopano w ziemi. Nie przeszkadzały mu w tym nawet ciemności nocne.

Poszedł natychmiast w głąb lasu. Bez trudu odnalazł to miejsce, gdzie był zakopany skarb. Nie bał się już teraz płomyka, który nad nim tańczył, tylko śmiało uderzył rydlem w ziemię.

Wtem ziemia zadrżała jak żywa, a w jej głębi coś jęknęło głucho, jakby chciało ostrzec Dzięcioła: „Nie rób tego, chłopcze!"

On nie zważał na nic. Odrzucił ziemię i drugi raz uderzył łopatą. Wtedy cały las zagrzmiał straszliwym rykiem, piskiem i wyciem, jakby odezwały się naraz wszystkie zwierzęta leśne.

Dzięcioł zadrżał i włosy zjeżyły mu się na głowie. Ale uderzył łopatą po raz trzeci.

Wtedy usłyszał tętent tysięcy kopyt, rżenie i kwik koni, dudnienie wozów, trzaskanie biczów i okrzyki:

Z drogi, bo cię przejedziemy!

Ale Dzięcioł nie zapomniał, co mu powiedziała czarownica, i kopał dalej, choć serce zamierało w nim ze strachu.

Syczały na niego węże i oplatały mu się dookoła ramion. Smoki szczerzyły zęby i ziały ogniem z paszcz. Olbrzymy jak dęby groziły mu maczugami. Ale Dzięcioł, oblewając się potem, kopał poty, aż łopata szczęknęła o coś twardego.

Buchnął płomień i zgasł. Księżyc wyjrzał zza chmur. W lesie zrobiła się taka cisza, jakby nie było przed chwilą tych wszystkich strachów i hałasów.

W promieniach księżyca błysnęła w dole pokrywa ogromnego kotła. Dzięcioł zeskoczył w głąb dołu. Kocioł był szczelnie zalutowany. Dzięcioł musiał rozbić go toporem.

A wtedy błysnęły mu złote dukaty.

Czerpał pełnymi garściami i nasypał do worka tych pieniędzy, ile tylko mógł udźwignąć. Potem zasypał dół ziemią dla niepoznaki, bo chciał wrócić kiedyś po resztę skarbu.

Zarzucił z trudem ciężki swój worek na plecy i ruszył ku domowi nie oglądając się za siebie.

Ledwo wyszedł z lasu, usłyszał za sobą tętent koni i okrzyki:

Łapać złodzieja! Chwytać go!

Przerażony Dzięcioł co prędzej zamienił worek ze złotem w pieniek, a siebie samego w muchomora. Pokrzykując przebiegli obok niego dzicy jeźdźcy na koniach czarnych jak sadze i pognali dalej, błyskając szablami.

Wtedy pieniek stał się znowu workiem, a muchomor człowiekiem. Dzięcioł chwycił worek i powlókł się dalej co sił.

Już doszedł do połowy drogi, kiedy usłyszał za sobą tętent i wrzask nowej pogoni, a strzały z łuków zaczęły ze świstem szyć krzaki.

Mamy go! — krzyczeli goniący. — Mierz dobrze, nie żałuj! Zabijemy go i stratujemy!

W jednej chwili Dzięcioł przemienił się w dąb, worek zamienił w barć, a pieniądze w pszczoły. Goniąca go chmara łuczników pognała dalej, a Dzięcioł wrócił z workiem i pieniędzmi do zwykłej postaci i powlókł się dalej.

Już był blisko swojej wioski, kiedy ze wszystkich stron huknęły strzały z muszkietów. Chociaż nieprzyjaciół zasłaniały krzaki, Dzięcioł poznał, że jest otoczony. Rzucił przed siebie kamień i rozlało się jezioro. On sam przemienił się w łódź rybacką, worek zamienił w ceber z wodą, a dukaty w pływające w cebrze karasie.

Zbiegli się nieprzyjaciele z dymiącymi jeszcze strzelbami, popatrzyli na jezioro, poszwargotali w niezrozumiałym języku i zawrócili, skąd* przyszli.

Dzięcioł znowu dźwignął worek. Świtało już, więc westchnął z ulgą, bo wiedział, że razem z nocą i strachy też przeminą.

Już Dzięcioł staje we wrotach swojej chaty, już jest we drzwiach i za klamkę chwyta... Wtem słyszy za sobą głos Macieja, swego sąsiada:

Hej, Dzięcioł! A pokaż no, co tam dźwigasz nocą po kryjomu !

Rzucił się Dzięcioł naprzód i zawadził workiem o hak. Usłyszał, jak worek się rozerwał, a dukaty z brzękiem posypały się na ziemię.

Wtedy nie wytrzymał, zapomniał o przestrodze czarownicy i odwrócił się. Ukląkł i chce zbierać rozsypane dukaty — a tu zamiast złota pełno trocin dookoła.

Przed nim stoi znajomy diabeł w kusym fraczku i śmieje się szkaradnie...

Przerażony Dzięcioł upadł zemdlony.

Leżał tak do białego dnia. Kiedy otrzeźwiał i zajrzał do worka, zobaczył w nim też trociny. Po dukatach nie zostało ani śladu. Wziął głowę w ręce i gorzko zapłakał.

Odtąd Dzięcioł unikał ludzi i mówiono o nim, że jest ,,pomylony", bo wciąż tylko mamrotał:

Sprzedałem duszę, a gdzie moje złoto?

DWAJ SĄSIEDZI

Wybrał się Maciej w odwiedziny do sąsiada Grzegorza. Niedaleko chaty spotkał jego chłopaka.

Co robi twój tata, Józinku? — pyta go.

Właśnie zabierał się do jedzenia, ale jak was zobaczył za gumnem, to wstał od stołu i nie zjadł.

Dlaczegoż to?

A bo tata powiedział, że wy byście za dużo nam zjedli, więc matka musiała wszystko ze stołu pochować.

A gdzie schowała, Józinku?

Gęś na piec, ser do komina, kiełbasy z kapustą do piekarnika, pierogi do dzieży, a dwa dzbany z piwem pod ławę.

Maciej więcej nie pytał, roześmiał się i po chwili wchodził już przez próg do chaty Grzegorza.

Witajcie, sąsiedzie — pozdrowił go Grzegorz. — Jaka szkoda, żeście nie przyszli trochę wcześniej, bylibyście zjedli z nami, a teraz nic nie zostało i nie mamy czym was poczęstować.

Nie mogłem przyjść wcześniej, kochany sąsiedzie, bo mi się coś takiego przytrafiło, czegom się wcale nie spodziewał.

A co takiego, powiadajcież!

Zabiłem, wiecie, węża, a ten wąż miał głowę taką ogromną, jak ten ser, co wisi tu w kominie. I taki był tłusty, jak gęś, co leży na waszym piecu, a mięsko to miał takie bieluchne, jak pierogi w tamtej dzieży. A żebyście widzieli, jaki był długi! O, jak te kiełbasy, ułożone w krąg na kapuście tam w piekarniku!

Dobrze to Maciej wytłumaczył! Grzegorz zawstydził się, że był taki niegościnny. Jego żona musiała postawić z powrotem na stole jadło i napitek i teraz częstowali gościa oboje.

O LUDKACH BIEDOROBACH

Żył w jednej wiosce chłop, który był taki biedny, że nieraz głodował z żoną i z dziećmi, chociaż trudził się od rana do wieczora.

Jakoś mu się nie wiodło i nie mógł się z biedy wyplątać. Tak jak ryba, co rzuca się w sieci i rzuca, a wyjścia nie ma.

Co to się dzieje — mówił do żony. — Inni mają czas przespać się i odpocząć w niedzielę. Jadła im nigdy nie brakuje. A ja, sama widzisz, pracuję do siódmego potu i nic z tego nie wychodzi.

Wiesz co — powiada żona — jeszcze moja babka mi mówiła, że są na świecie takie maleńkie ludki biedoroby, co jak się u kogo zagnieżdżą, to ostatnią koszulę ściągną mu z grzbietu. Ani kropli mleka, ani jednego jajka, ani skibki chleba mu nie zostawią. Widać u nas gdziesik takie biedoroby zalazły w jaką szparę i chcą nas zamorzyć.

Chłop podrapał się w głowę.

Może to być. Ale jak je wypatrzyć ? I jak je wygnać z chałupy?

Przyuważmy pilnie, może je zdybiemy — mówi żona. — Bo że są u nas takie biedoroby, to pewne. Posadziłam w sadku kapustę, to mi ją zaraz zryły świnie sąsiada. Bieliłam płótno na łące, to mi je ktoś ukradł. Dlaczego każdą biedę coś nagna zawsze prosto na nas? Nawet dym od jakiegoś czasu nie idzie u nas do komina, tylko się wraca na izbę. Wszystko na złość.

Wystarał się raz ten chłop o bochenek chleba i kawałek słoniny na niedzielę. Przyniósł je dzieciom i z tej radości zaczął im przygrywać na skrzypkach.

A muzykant był z niego nie lada. Za lepszych czasów ho! ho! jak to on umiał wygrywać! Nikt tak nie potrafił w całej okolicy. Ale z tej biedy odechciało się nieborakowi grać i skrzypki ze smyczkiem wisiały na kołku nieme.

Teraz, kiedy zagrał po wieczerzy, dzieci najedzone zeskoczyły z ławy, wzięły się wesoło pod boki i dalej w taniec.

Tańczą, przytupują... wtem ojciec patrzy: kto to z jego dziećmi tańczy? Powyłaziły skądsiś stwory-niestwory, ręce mają długie jak pajęcze nóżki, szyje cienkie, pyszczki gładkie i złośliwe. A tyle ich się wyroiło i tak się kręcą, że ich nikt nie zliczy.

Domyślił się biedak, że to właśnie te ludki biedoroby, o których żona opowiadała. Przestał grać i wypatrywał, co też one zrobią, dokąd pójdą.

A psoty niecnoty zakręciły się, zakotłowały i popychając jedne drugie uciekły pod piec niby robactwo jakie.

Ehe! kiedy już wiem, gdzie mieszkacie, to się was jakoś pozbędę, niedojady!", pomyślał chłop.

Doczekał się, aż dzieci posnęły, usiadł przy piecu i pyta półgłosem:

Ludki, a może wam ciasno, może wam źle pod piecem?

Nie, wcale nam nie ciasno — piszczą ludki biedoroby. — Dobrze nam tu, wygodnie. Zmieściłyśmy się wszystkie.

Chłop wyciągnął rożek od tytoniu i pyta dalej:

A w ten rożek byście się zmieściły?

Oho, jeszcze jak! — odpowiadają.

Chciałbym to widzieć, pokażcie — mówi chłop i podtyka rożek pod piec. — No, i gdzież jesteście? Jeszcze pod piecem?

Cienkie głosiki odpowiadają:

Tu! Tu! Jesteśmy już wszystkie w twoim rożku i zmieściłyśmy się.

Wszystkie? Pod piecem nie został ani jeden?

Ani jeden. Wszystkie tu jesteśmy. Wszystkie!

Chłop tylko na to czekał. Zamknął mocno pokrywkę, poszedł do opuszczonego młyna i wsunął rożek pod ciężki kamień młyński.

Siedźcie tu do skończenia świata, nie chcę was! I wrócił do domu.

Od tego dnia wszystko mu się odmieniło, wszystko zaczęło się udawać. Pracował więcej niż inni, więc kiedy biedoroby przestały mu dokuczać, gospodarka polepszała się u niego z miesiąca na miesiąc.

Miał już i świnki, i krowę, i parę wołów, i ziarna dość aż do nowego. Obsprawił całą rodzinę, ubrani byli teraz cało i dostatnio, aż się sąsiedzi dziwili.

A był tam jeden sąsiad bogaty, najbogatszy w całej wsi, ale zazdrosny. Nie mógł się uspokoić, kiedy komuś innemu dobrze się powodziło. Chciałby widzieć dookoła samych nędzarzy, a on jeden, żeby miał wszystko i niechby mu się inni kłaniali. Zresztą próżniak to był i chciał żyć z gotowego. Co miał, to po rodzicach, ale sam niczego nie przyczynił.

Kiedy się ten zazdrośnik przekonał, że tamten biedak przestał być biedakiem i ma się nie gorzej niż on sam, wciąż go podglądał, skąd się to bierze. Ale nie odgadł przyczyny.

Poszedł raz do niego i zaczął go zagadywać to tak, to siak, żeby z niego wyciągnąć, jak to on się dorobił.

Bo ja com miał, to i mam — powiada — a tobie wciąż coś przybywa.

To dlatego, że pracuję od rana do nocy i nie żałuję rąk — powiedział tamten. — Ot i cała tajemnica.

No, a przedtem mniej pracowałeś ?

Nie, nie mniej, ale mi przeszkadzały ludki biedoroby. Rozpleniły mi się w izbie i wszystko mi psuły, do wszystkiego się mieszały. Jakem się ich pozbył, to i biedy się pozbyłem.

Jakeś to zrobił?

Zwabiłem je do rożka, a potem zamknąłem pokrywkę mocno i wsadziłem rożek pod kamień młyński w tym opuszczonym młynie, co stoi nad wyschniętym .strumieniem.

I one tam siedzą?

Pewno siedzą, bo nie wróciły.

Toś sprytnie wymyślił — pochwalił bogaty sąsiad. — No, na mnie czas, zostawaj zdrów.

Pożegnał się i poszedł.

Ale poszedł nie do swojej chaty, tylko do opuszczonego młyna. Odszukał rożek pod młyńskim kamieniem i wyjął go. Otworzył pokrywę i mówi:

No, biedoroby, wychodźcie na swobodę! Wracajcie do waszego gospodarza, stęsknił się już za wami.

Ale dziwoludki dalej piszczeć:

Nie, nie, nie chcemy do niego wracać! Boimy się go. On jest za mądry, znów wymyśli na nas jakiś sposób. Może nas całkiem wytraci. Tyś nas wybawił, zlitowałeś się nad nami, to wolimy pójść do ciebie.

Ehehe — zakrzyknął bogacz — co mi po was? Nie chcę! Za nic nie wezmę was do mojej chaty, idźcie precz ode mnie!

Ale gdzie zaś... Psoty niecnoty opadły zazdrośnika jak rój pszczół, tak że nie mógł się od nich opędzić. Wczepiły mu się w kaftan, we włosy, nalazły do kieszeni i za pazuchę — nie dał rady.

Pobiegł do chaty, a one w jednej chwili zeskoczyły z niego i rozbiegły się po wszystkich kątach. Tak się dobrze pochowały, że nikt by ich nie znalazł.

Od tego dnia nic się bogaczowi nie wiodło. Bydło mu wyzdychało, konie ukradli złodzieje, na owce i świnie przyszła zaraza, zboże nie obrodziło. A na koniec spaliła mu się chata z całym obejściem.

Zazdrosny bogacz został nędzarzem.

JAK SIŁAN ZAMIENIŁ SIĘ W BOCIANA

Ludzie opowiadają sobie do dzisiaj dziwną historię Siłana ze wsi Koniare w Bułgarii.

Jego ojciec, Bożyn, był dobrym, uczciwym chłopem. Dwaj starsi synowie mu pomarli, została tylko córka, Bosiłka, i syn najmłodszy, ten właśnie Siłan.

Ojciec i matka nie widzieli świata poza nim. Od rana do nocy myśleli tylko o tym, żeby mu dogodzić i rozpieścili chłopaka. Nie chciał się uczyć, nie słuchał nauczyciela, a tylko przez cały dzień biegał, łowił ryby, dokazywał i kąpał się w rzece.

Wyrósł z niego przystojny młodzieniec, ale próżniak pierwszej wody. Nic nie robił, tylko bąki zbijał.

Powiada raz ojciec do matki:

Wiesz co, ożeńmy go. Wtedy może spoważnieje i nabierze rozumu.

Dobrze, ożeńmy go — mówi matka.

Wyswatali Siłana z pracowitą dziewczyną, najurodziwszą z całej wsi. Nazywała się Neda. Po roku urodził im się syn. Dali mu na imię Wiełko.

Ale Siłan nic się nie zmienił. Jego ojciec orze i sieje, matka gotuje, Neda pierze, Bosiłka w polu żnie — a Siłan tymczasem wkłada nowe ubranie i wędruje, pogwizdując, na targ do sąsiedniego miasteczka. Naje się tam bułek i chałwy, a potem hula z pijakami.

Ojciec, matka, żona, siostra — wszyscy go proszą, żeby się wreszcie ustatkował. Ale on jednym uchem wpuszcza ich słowa, a drugim wypuszcza.

Słyszałeś o kukułce i puchaczu? — mówi ojciec. — Były one kiedyś ludźmi, bratem i siostrą. Oboje nie słuchali rodziców i zły los zamienił ich w ptaki. Kukułka lata w dzień, szuka brata i woła: „kuku, kuku", a puchacz lata nocą i z żalu jęczy: „uch, uch", bo nie może znaleźć siostry. Uważaj, żeby i z tobą coś takiego się nie stało.

Znudziły mi się wasze rady i przestrogi", pomyślał Siłan. „Pójdę jutro do miasteczka i już nigdy nie wrócę".

Skoro świt wziął sakiewkę z pieniędzmi i wyszedł, nie żegnając się z nikim.

Przez kilka dni jadł, pił i bawił się z kompanami, aż wydał wszystkie pieniądze. Wtedy zaczął głodować, ale za nic nie chciał wrócić do domu.

Do gospody, w której nocował, zaszedł jakiś obcy pop i zapytał właściciela:

Czy nie znasz człowieka z tej okolicy, który by się zgodził prowadzić mnie od wsi do wsi i ze mną razem prosić ludzi o wspomożenie? Chcę iść na pielgrzymkę do Jerozolimy, a nie mam za co. Chciałbym zebrać pieniądze na drogę.

Siłan usłyszał te słowa. Poszedł do popa i powiedział:

To zajęcie w sam raz dla mnie, ojczulku. Znam tu wszystkie wioski. Chętnie będę cię oprowadzał, ale musisz mi przyrzec, że zabierzesz mnie za to później do Jerozolimy.

Chodzili po prośbie przez całe lato, a na jesieni poszli na południe. Doszli do Salonik — to takie portowe miasto — wsiedli tam na statek żaglowy i wypłynęli na morze.

Płynął statek dzień, płynął drugi i trzeci — wtem jak nie zerwie się wichura, jak nie zaszumią fale, jak nie rozszaleje się burza! Bałwany rzucały statkiem to na bok, to w górę, to w dół, o mało go nie przewróciły.

Wreszcie zaniosły go na skały i tam statek się rozbił.

Wszyscy ludzie potonęli, jeden tylko Siłan chwycił się jakiejś deski i uratował się.

Wylazł na brzeg ledwo żywy. Długo leżał, potem zebrał siły i powlókł się przed siebie.

Szedł, szedł — i doszedł znów do morza. W prawo, w lewo, wszędzie dochodził do morza. Burza wyrzuciła go na wyspę.

Szukał jakiegoś miasta albo wioski, albo choćby samotnej chaty. Znalazł tylko jaskinię w skale, przy niej źródło i nad źródłem jeżyny.

Narwał jeżyn, napił się wody i położył się spać w jaskini.

Ale nie mógł zasnąć. Wciąż myślał o tym, gdzie to on się dostał i co to za wyspa, na której nie widać żywej duszy, koguty nie pieją i psy nie szczekają. Zapłakał.

Och, matulu, tatulu! Och, synku mój Wiełko, i ty żono, i ty siostrzyczko moja! Co się z wami dzieje? Może płaczecie właśnie po mnie? Czemużem nie słuchał waszych rad, tylko wywędrowałem z domu i z kraju. Jak się stąd wydostanę, kiedy wszędzie dookoła morze i morze?

Zdrzemnął się trochę nad ranem, ale zaraz wstał i .znowu poszedł szukać ludzi.

Wyszedł na wzgórze, patrzy: między wzgórzem a morzem jest pole, a brzegiem pola prowadzi droga.

Ucieszył się i zszedł na tę drogę.

Za polem była łąka, na niej dwoje ludzi kosiło trawę, mężczyzna i kobieta.

Jeżeli to Bułgarzy tak jak ja", pomyślał Siłan, ,,to się porozumiemy. Ale skąd by się tu wzięli Bułgarzy pośrodku morza? A jeżeli to Turcy albo Grecy, w takim razie niczego się od nich nie dowiem, bo nie znam ich języka".

Podszedł do tamtych dwojga i pokłonił się im. Nic przy tym nie mówił, bo nie wiedział, co to za jedni.

Ale oni przestali zaraz kosić, a kobieta roześmiała się i zapytała po bułgarsku:

Co to, bracie Siłanie, kłaniasz się nam, a nie dasz dobrego słowa? Oniemiałeś ze strachu, czy co?

Nie wiedziałem, czy mnie zrozumiecie — odpowiedział Siłan — a tu się pokazuje, że wiecie nawet, jak się nazywam. Nie mogę ani rusz zgadnąć, skądeście się tego dowiedzieli, bo widzę was pierwszy raz w życiu.

Na to kosiarz:

No i co, żonko, przyznamy mu się? Bo widzisz, Siłanie... ale nie, najpierw usiądź sobie przy nas na sianie, zjedz kawałek chleba z bryndzą, a potem pójdziemy razem do nas do domu i pogadamy. Tam ci opowiemy, gdzieśmy się z tobą poznali.

Wieczorem mąż i żona zabrali go do swojej chaty.

Wchodzą na podwórko, aż tu wybiegają im dzieci na spotkanie i wołają:

O, idzie Siłan z Koniare!

Zdumiał się Siłan. „Co to takiego", myśli, „sen czy jawa? Skąd mnie te dzieci znają?"

Weszli do domu. Zasiedli do wieczerzy, a gospodarze częstowali Siłana wszystkim, co mieli najlepszego.

Po wieczerzy zeszli się ich sąsiedzi i dziwili się:

Ej, Siłanie, jakiż to wiatr zagnał cię na naszą wyspę?

Widzi Siłan, że wszyscy go poznają od razu, tylko on nie poznaje nikogo. Dziwi się jeszcze bardziej.

Najstarszy z sąsiadów przysiadł się do niego i zaczął wypytywać:

Opowiedz no, co tam słychać z poczciwym Bożynem, twoim ojcem. A matka jak się miewa? Syn Wiełko dobrze ci się chowa? Co porabia twoja żona Neda? A siostra Bosiłka? Czy wciąż jeszcze ojciec gniewa się na ciebie, bo próżnujesz i przepijasz, co inni zarobią, czy może przestałeś pić i zabrałeś się do roboty?

Nie, do ostatniego dnia nie przestałem pić i nie zabrałem się do roboty — odpowiedział Siłan. — Właśnie przez pijaństwo i próżnowanie zaczęła się cała bieda. Ale powiedzcież mi nareszcie, skąd znacie mnie i całą moją rodzinę.

Przecież mieszkaliśmy w waszej wsi, kiedy ciebie, Siłanie, jeszcze na świecie nie było! Teraz także każdej wiosny wyruszamy do was, do Koniare, a na jesieni wracamy na naszą wyspę. Ja mieszkam nawet przy twojej rodzinie. Oho, my lepiej od ciebie wiemy wszystko, co się dzieje w waszej wsi. Znamy po imieniu wszystkich mieszkańców wioski.

Siłan słucha i nie może mu się to w głowie pomieścić.

Jak to jest możliwe? — pyta.

Dobrze, wytłumaczę ci. Widzisz Siłanie, my wszyscy zamieniamy się na wiosnę w bociany. Odlatujemy do waszej wioski i przez lato mieszkamy na waszych dachach. Z dachu widać wszystko, co się we wsi dzieje. A wieczorem, jak ludzie zbiorą się przy ognisku, słyszymy, o czym mówią.

Jak to: zmieniacie się w bociany? Przecież ludźmi jesteście.

Tak, myśmy ludzie, tacy sami ludzie jak ty. Ale zamieniamy się w bociany z własnej winy.