Добавил:
Upload Опубликованный материал нарушает ваши авторские права? Сообщите нам.
Вуз: Предмет: Файл:
Lem Stanislaw - Summa Technologiae.rtf
Скачиваний:
0
Добавлен:
01.05.2025
Размер:
1.5 Mб
Скачать

Oczami konstruktora

Ewolucja jest, jako stwórca, niezrównanym żonglerem, wykonującym popisy akrobatyczne w nadzwyczaj trudnej — przez swą technologiczną wąskość — sytuacji. Zasługuje, bez wątpienia, na coś więcej od podziwu — na to, by się u niej uczyć. Ale jeśli odwrócimy oczy od swoistych utrudnień jej działania inżynieryjnego i skoncentrujemy się wyłącznie na jego rezultatach, przychodzi ochota napisania paszkwilu na ewolucję.

Oto zarzuty od mniej ku bardziej generalnym:

1) Niejednolita nadmiarowość przekazu informacyjnego i budowy narządów. Zgodnie z prawidłowością, wykrytą przez Dancoffa, Ewolucja utrzymuje nadmiar przesyłanej genotypowo informacji na możliwie najniższym poziomie, jaki jest jeszcze do pogodzenia z kontynuacją gatunku. Jest ona więc jak konstruktor, któremu zależy nie na tym, by wszystkie jego auta dojechały do mety: wystarczy mu zupełnie, jeżeli dojedzie ich większość. Ta zasada „konstruktorstwa statystycznego”, w której o sukcesie decydują przewaga, a nie całość rezultatów, jest naszej mentalności obcaxiv. Zwłaszcza gdy za niską nadmiarowość informacyjną przychodzi płacić nie defektami! maszyn, lecz organizmów, także ludzkich: rocznie 250 000 dzieci rodzi się z poważnymi wadami dziedzicznymi. Minimum nadmiarowości dotyczy też konstrukcji osobniczej. Wskutek niejednolitej zużywalności funkcji i narządów, organizm starzeje się nierównomiernie. Odchylenia od normy zachodzą w różnych kierunkach; mają zwykle charakter „słabości systemowej”, więc np. układu krążenia krwi, trawiennego, stawowego itp. Ostatecznie, mimo całej hierarchii regulatorów, zaczopowanie jednego naczyńka krwionośnego w mózgu albo defekt jednej pompy (serca) — powoduje śmierć. Pewne mechanizmy, które mają takim katastrofom przeciwdziałać, jak np. tętnicze zespolenia naczyń wieńcowych serca, w większości wypadków zawodzą, a ich obecność podobna jest całkiem do „formalnego wykonania przepisów”, jak w jakimś zakładzie, gdzie na właściwym miejscu znajdują się wprawdzie narzędzia przeciwpożarowe, ale tak ich mało, lub tak są „dla parady” przytwierdzone, że w razie nagłej potrzeby nie przydadzą się właściwie na nic.

2) Sprzeczna z zasadą poprzednią, oszczędności czy wręcz informacyjnego skąpstwa, zasada nieeliminowania z rozwoju osobniczego jego elementów zbędnych. Przenoszone są, niejako mechanicznie, przez inercję, relikty form dawno minionych, które dany gatunek poprzedziły. Tak np. podczas embriogenezy płód powtarza kolejno fazy rozwojowe zamierzchłych rozwojów embrionalnych, wykształcając kolejno, jak zarodek ludzki, skrzela, ogon itp. Zostają one użyte do innych celów (z łuków skrzelowych powstaje szczęka, krtań), więc pozornie jest to obojętne. Organizm jest jednak systemem tak złożonym, że każdy niekonieczny nadmiar złożoności zwiększa szansę dyskoordynacji, powstawania form patologicznych, wiodących ku nowotworzeniu itp.

3) Konsekwencją powyższej zasady „zbędnej komplikacji” jest istnienie biochemicznej indywidualności osobniczej. Międzygatunkowaprzekazywalność informacji dziedzicznej jest zrozumiała, jako że jakaś panhybrydyzacja, możliwość krzyżowania nietoperzy z lisami i wiewiórek z myszami, obaliłaby ekologiczną piramidę ładu żywej przyrody. Ale ta wzajemna obcość genotypów różnogatunkowych kontynuowana jest także w obrębie jednego gatunku jako indywidualna odmienność białek ustrojowych. Nawet biochemiczna indywidualność dziecka różni się od takiej indywidualności matki. Ma to poważne konsekwencje. Owa indywidualność biochemiczna przejawia się zaciekłą obroną organizmu przed każdym białkiem innymi od własnego, uniemożliwiając dokonywanie ratujących życie transplantacji (skórnych, kostnych, narządowych itd.). Aby uratować życie ludziom, których szpik kostny był niezdolny do wytwarzania krwi, trzeba było pierwej porazić całą obronną aparaturę ich ciał — dopiero potem można było przeprowadzić przeszczepy tej tkanki, pochodzącej od ludzkich dawców.

Zasada biochemicznej indywidualności nie podlegała w ewolucji naturalnej naruszeniu, tj. selekcji na jednolitość białek ustrojowych gatunku, ponieważ organizm zbudowany jest tak, by polegać wyłącznie na samym sobie. Ewolucja nie uwzględniła możliwości wspomagającego interweniowania z zewnątrz. Tak więc przyczyny stanu realnego rozumiemy, ale nie zmienia to faktu, że medycyna, niosąc organizmowi pomoc, musi zarazem zwalczać „nierozumną” tendencję tegoż organizmu do obrony przed zbawiennymi zabiegami.

4) Ewolucja nie może osiągać rozwiązań na drodze zmian stopniowych, jeżeli każda z takich zmian nie jest użyteczna natychmiast, w danym pokoleniu. Analogicznie, nie może rozwiązywać zadań, które wymagają nie zmian drobnych, lecz radykalnej rekonstrukcji. W tym sensie jest ona „oportunistyczna” i „krótkowzroczna”. Bardzo wiele układów odznacza się przez to zawiłością, która byłaby do uniknięcia. Mówimy teraz o czymś innym niż — w punkcie drugim — „zbędnej komplikacji”, bo tam krytykowaliśmy jej nadmiar ze względu na drogę dojścia do stanu końcowego (komórka jajowa — płód — dojrzały organizm); w punkcie trzecim ukazaliśmy szkodliwość zbędnej komplikacji biochemicznej. Teraz, stając się coraz bardziej obrazoburczymi, krytykujemy już podstawowy plan poszczególnych rozwiązań ogólnoustrojowych. Ewolucja nie mogła np. wytworzyć urządzeń mechanicznych typu koła, ponieważ koło od pierwszej chwili musi być sobą, tj. posiadać oś obrotu, piastę, tarczę itd. Musiałoby więc powstać skokowo, bo najmniejsze nawet jest od razu gotowym kołem, a nie jakąś formą „przejściową”. Otóż co prawda nigdy nie było wielkiej potrzeby takiego właśnie mechanicznego urządzenia w ustrojach, ale dobitnie ukazuje ten przykład, jakiego to typu zadań Ewolucja rozwiązać nie potrafi. Wiele elementów mechanicznych ustroju można by zastąpić niemechanicznymi. Tak np. obieg krwi mógłby się opierać na zasadzie pompy elektromagnetycznej, gdyby serce było organem elektrycznym, wytwarzającym odpowiednio się zmieniające pola, a ciałka krwi były dipolami, bądź też posiadały znaczniejszy wtręt ferromagnetyczny. Taka pompa podtrzymywałaby krwiobieg bardziej równomiernie, z mniejszym nakładem mocy, niezależnie od elastyczności ścian naczyniowych, które muszą kompensować wahania ciśnienia przy kolejnych rzutach krwi w tętnicę główną. Ponieważ narząd przesuwający krew opierałby swą czynność na bezpośredniej przemianie energii biochemicznej w hemodynamiczną, jeden z trudniejszych i właściwie nie rozwiązanych — problem dobrego odżywienia serca w chwili, gdy ono tego najbardziej potrzebuje, tj. w momencie skurczu, przestałby w ogóle istnieć. W sytuacji urzeczywistnionej przez Ewolucję, kurcząc się, mięsień zgniata pewnego stopnia światło naczyń, które go odżywiają, przez co dopływ a więc i tlenu, do włókien mięśniowych chwilowo maleje. Serce oczywiści radzi sobie i w tym stanie rzeczy, ale rozwiązanie jest tym gorsze, że, j widać z powiedzianego, wcale niekonieczne. Nikła rezerwa nadmiarowi dostawy krwi powoduje obecnie, że niedomogi naczyń wieńcowych stano—jedną z głównych przyczyn zgonów w skali światowej. Rozwiązanie „elektromagnetycznej pompy” nie zostało urzeczywistnione nigdy, aczkolwiek Ewolucja potrafi zarówno wytwarzać molekuły dipolowe, jak i organy elektryczne. Ale ukazany projekt wymagałby najzupełniej nieprawdopodobnej a równocześnie zachodzącej zmiany w dwu systemach od siebie całkiem prawi izolowanych: organy krwiotwórcze musiałyby rozpocząć produkcję postulowanych „dipoli” czy „erytrocytów magnetycznych”, a zarazem serce z mięśnia winno by się przekształcać w organ elektryczny. Otóż, taka koincydencja ślepych, jak wiemy, mutacji, to zjawisko, na które można czekać i miliard lat daremnie; jak to się i stało. Zresztą, nawet o ileż skromniejszego zadania, zamknięcia otworu przegrody międzykomorowej u gadów, Ewolucja nie dokonała; gorsza wydajność hemodynamiczna nie przeszkadza jej, bo też w ogóle pozostawia swym tworom najprymitywniejszy nawet rynsztunek biochemiczny i narządowy, jeśli sobie tylko z jego pomocą radzą w utrzymaniu gatunków.

Należy zauważyć, że na tym etapie naszej krytyki nie postulujemy rozwiązań niemożliwych ewolucyjnie, tj. biologicznie, jakimi byłyby pewne zmiany materiałowe (zastąpienie kostnych zębów stalowymi albo powierzchni stawowych z chrząstki — powierzchniami z teflonowych plastyków). Niepodobna sobie wyobrazić żadnych rekonstrukcji genotypu, które umożliwiłyby organizmowi wytwarzanie teflonu (fluorokarbonu). Natomiast zaprogramowanie w plazmie dziedzicznej organów typu wspomnianej „pompy hemoelektrycznej” zasadniczo przynajmniej byłoby możliwe.

Oportunizm i krótkowzroczność, a raczej ślepota Ewolucji, oznacza w praktyce stosowanie takich rozwiązań, jakie się losowo pojawiają jako pierwsze, i usuwanie ich tylko wtedy, jeśli przypadek stworzy odmienną możliwość. Gdy jednak dane raz rozwiązanie blokuje drogę do wszelkich innych, jakkolwiek byłyby doskonałe i o niebo wydajniejsze, rozwój daną układu zamiera. Tak np. szczęka drapieżców–gadów przez dziesiątki mili nów lat pozostawała układem mechanicznie bardzo prymitywnym; rozwiązanie to „wleczone było” przez wszystkie omal gałęzie gadów, o ile pochodziły od wspólnych przodków; zmianę na lepsze „udało się” przeprowadził dopiero u ssaków (drapieżcę typu wilka), a więc niezmiernie późno. I słusznie zauważali nieraz biologowie, Ewolucja jest konstruktorem pilnym tylko w opracowywaniu rozwiązań bezwzględnie ważnych życiowo, o służą one organizmowi w fazie pełnej żywotności (do rozrodu płciowego) Natomiast wszystko, co nie ma takiego krytycznego znaczenia, zostaje mniej lub bardziej zaniedbane, puszczone na los przypadkowych metamorfoz i najzupełniej ślepych trafów.

Ewolucja nie może oczywiście przewidywać żadnej konsekwencji aktualnego działania, chociażby i wprowadzało ono cały gatunek w ślepą uliczkę rozwoju, a względnie nikła zmiana pozwoliła tego uniknąć. Realizuje to, co możliwe i wygodne natychmiast, nie troszcząc się o resztę. Organizmy większe posiadają większy mózg, w którym ilość neuronów wyprzedza wzrost masy, stąd pozorne zamiłowanie jej do „ortoewolucji”, powolnego, lecz ciągłego powiększania rozmiarów ciała, które jednak okazuje się bardzo często istną pułapką i narzędziem przyszłej zagłady: ani jedna ze starych [gałęzi olbrzymów (gady jurajskie np.) nie przetrwała do dzisiaj. Tak więc Ewolucja jest, przy całym swoim skąpstwie, które ujawnia w dokonywaniu „przeróbek” tylko najniezbędniejszych, konstruktorem najrozrzutniejszym z możliwych.

5) Jako konstruktor, jest ona również chaotyczna i nielogiczna. Widać to na przykład po sposobie, jakim rozdziela potencje regeneracyjne wśród gatunków. Organizm nie jest zbudowany na zasadzie technik ludzkich — części zamiennych makroskopowych. Inżynier projektuje tak, aby wymienne były całe bloki urządzeń. Ewolucja projektuje „zasadę części zamiennych mikroskopową”, przejawiającą się nieustannie, bo komórki narządowe (skóry, włosów, mięśni, krwi itp. — oprócz nielicznych, jak neurony) — wciąż ulegają wymianie — przez podział innych komórek; potomne są właśnie „częściami zamiennymi”. Byłaby to zasada doskonała, lepsza od inżynieryjnej, gdyby nie to, że praktyka przeczy jej tak często.

Organizm ludzki zbudowany jest z bilionów komórek; każda z nich zawiera nie tylko tę informację genotypową, jaka jest niezbędna dla wykonywanych przez nią funkcji, lecz informację pełną — tę samą, jaką ma komórka jajowa. Teoretycznie więc byłoby możliwe rozwinięcie komórki błony śluzowej języka (na przykład) w dojrzały ludzki organizm. W praktyce nie jest to możliwe, ponieważ owej informacji nie da się uruchomić. Komórki somatyczne nie mają embriogenetycznej potencji. Prawdę mówiąc, nie bardzo wiemy, czemu tak jest. Być może, odgrywają tu rolę pewne inhibitory (hamulce wzrostu), bo wymaga tego zasada współpracy tkankowej; rakowacenie, dodajmy za najnowszymi pracami, polegać ma na zaniku owych inhibitorów (histonów) w komórkach, które przeszły somatyczną mutację.

W każdym razie wydawałoby się, że wszystkie organizmy, przynajmniej tego samego szczebla rozwoju, winny regenerować mniej więcej tak samo, skoro wszystkie mają dość podobny nadmiar informacji komórkowej. Tak jednak nie jest. Nie ma nawet ścisłego związku między miejscem, zajmowanym przez gatunek w hierarchii ewolucyjnej, a jego możliwościami regeneracyjnymi. Żaba jest bardzo kiepskim regeneratorem, tak niemal marnym, jak człowiek. Otóż jest to nie tylko niekorzystne z osobniczego punktu widzenia, ale i nielogiczne z konstruktorskiego. Zapewne, stan ów wywołały okresie przyczyny w trakcie ewolucji. Ale my nie zajmujemy się teraz poszukiwaniem usprawiedliwień dla jej ułomności, jako stwórcy organicznych systemów. Stan końcowy każdej ewolucyjnej gałęzi, to jest żyjący obecnie „model wprowadzony do „masowej produkcji”, odzwierciedla, z jednej strony, aktualne warunki, jakim winien sprostać, jak i, z drugiej strony, tę miliardoletnią drogę ślepych prób i poszukiwań, jaką przeszli wszyscy jego przodkowie. Na kompromisowości zatem rozwiązań teraźniejszych dodatkowo ciąży bezwładność wszystkich poprzednich konstrukcji, które także były kompromisowe.

6) Ewolucja nie kumuluje własnych doświadczeń. Jest ona konstruktorem, zapominającym o minionych osiągnięciach. Za każdym razem musi ich poszukiwać od nowa. Gady dwukrotnie podejmowały inwazję powietrza raz, jak nagoskóre jaszczury, drugi raz, wytworzywszy upierzenie; za każdym razem musiały od nowa wykształcać adaptację do warunków lotu; narządowo–wykonawczą oraz neuralną. Kręgowce opuszczały ocean dla lądu i powracały do wody; i wówczas rozwiązania „akwatyczne” musiały być rozpoczynane od zera. Przekleństwem każdej doskonałej specjalizacji jest to, że przedstawia dostosowanie tylko do warunków aktualnych; im specjalizacja lepsza, tym łatwiej zamiana owych warunków wiedzie do zagłady! A właśnie najlepsze nieraz rozwiązania konstrukcyjne poupychane są w różnych bocznych, skrajnie wyspecjalizowanych liniach. Narząd zmysłowy okularnika reagujący na promienie podczerwone wykrywa różnicę temperatur rzędu 0,001 stopnia. Zmysł elektryczny niektórych ryb reaguje na różnice napięć rzędu 0,01 mikrowolta na milimetr. Organ słuchowy moli (pożeranych przez nietoperze) reaguje na drgania naddźwiękowej echolokacji tych „myszy latających”. Czułość zmysłu dotyku niektórych owadów jest już na granicy odbioru drgań molekularnych. Wiadomo, jak jest rozwinięty narząd powonienia u węchowców, do których należą też pewne owady. Delfiny posiadają system hydrolokacji, ekranem odbiorczym pęku wysyłanych drgań jest zaklęsła część czołowa czaszki, okryta poduszką tłuszczową, działa ona jak reflektor skupiający. Oko ludzkie reaguje na pojedyncze kwanty światła. Kiedy gatunek, który wykształcił takie organy, ginie, wraz z nim przepadają i podobne do wymienionych „wynalazki ewolucji”. Nie wiemy, jak wiele ich zginęło w ciągu minionych milionoleci. Jeśli zaś trwają, to nie ma możliwości upowszechnienia owych „wynalazków” poza obrębem gatunku, rodziny czy odmiany, w której doszło do ich powstania. W efekcie człowiek stary to istota bezzębna, chociaż problem został już, i to dziesiątki razy rozwiązany, za każdym nieco inaczej (u ryb, u rekinów, u gryzoni, itp.).

7) Najmniej wiemy o tym, w jaki sposób Ewolucja dokonuje swych „wielkich odkryć”, swoich rewolucji. Ma je bowiem; polegają na stwarzaniu nowych typów. Oczywiście, i tu postępuje stopniowo, bo inaczej nie może. Zarzucimy jej — w tej mierze — najwyższą już przypadkowość; typy powstają nie dzięki adaptacjom ani zmianom starannie przygotowywanym, lecz są wynikiem ciągnień na ewolucyjnej loterii, z tym, że bardzo często głównej wygranej w ogóle brak.

Tyleśmy już mówili o ewolucji genotypów, że to, co przedstawię za G. Simpsonem*, będzie chyba zrozumiałe bez wyjaśnień. W dużych populacjach, pod niskim ciśnieniem selekcyjnym, powstaje rezerwuar genetycznej zmienności utajonej (w zmutowanych recesywnie genotypach). W populacjach małych może natomiast dojść do przypadkowego ustalania nowych typów genetycznych; Simpson nazywa to „ewolucją kwantową” (skok jest jednak mniej rewolucyjny od tego, jaki w swoim czasie postulował Goldschmidt, nazywając wyniki hipotetycznych makrorekonstrukcji genotypowych hopeful monsters — „obiecującymi potworami”). Odbywa się to w ten sposób, że zachodzi skokowe przejście od heterozygotyczności do homozygotyczności mutantów; utajone dotąd cechy nagle się więc manifestują, i to w zakresie sporej ilości genów naraz (tego rodzaju zjawisko musi być niesłychanie rzadkie, powiedzmy, raz lub dwa razy na ćwierć miliarda lat). Izolacja i malenie populacji zachodzi najczęściej podczas gwałtownego wzrostu umieralności, w epokach klęsk i katastrof. Wtedy to spośród milionów ginących wynurzają się sporadycznie radiacje ewolucyjne; nie wyselekcjonowane, nowe, „próbne modele”, powstałe w opisany skokowy sposób, które dopiero dalszy bieg ewolucji poddaje „sprawdzeniu praktycznemu”. Ponieważ metoda Ewolucji jest zawsze losowa, okoliczności, sprzyjające „wielkim wynalazkom”, wcale nie muszą wywoływać ich w sposób konieczny, a chociażby tylko prawdopodobny. Prawda, że wzrost umieralności, że izolacja ułatwia „wynurzenie się” większej liczby fenotypowych mutantów z tajonej dotąd w gametach rezerwy „alarmowej”, ale sama owa rezerwa może się okazać nie tyle ratowniczym wynalazkiem, nową formą ustroju, co zlepkiem bezsensownych i szkodliwych cech Ciśnienie bowiem selekcyjne wcale się nie musi pokrywać kierunkowo z mutacyjnym; ląd może zamieniać się w wyspę, a owady bezskrzydłe, całkiem przypadkowo, zamieniać się będą w uskrzydlone, co ich sytuację jeszcze pogorszy. Jedno jest zupełnie tak samo możliwe, jak drugie; dopiero gdy wektory obu ciśnień, mutacyjnego i selekcyjnego, wskazują w tę samą stronę, możliwy jest prawdziwie znaczny postęp. Ale też to zjawisko, jak pojmujemy teraz, stanowi rzadkość nad rzadkościami. W oczach konstruktora, sytuacja ta równa się takiemu zaopatrywaniu szalup ratunkowych okrętu, aby, po katastrofie, rozbitków oczekiwały niespodzianki, co też mieści się w schowku z „racją żelazną” ich łodzi: słodka woda, czy może kwas solny, albo — puszki z konserwami, czy tylko z kamieniami? I chociaż brzmi to groteskowo, obraz jednak w gruncie rzeczy odpowiada właśnie metodzie Ewolucji, okolicznościom, w jakich dokonuje ona swych dzieł największych.

O tym, że nie mylimy się, świadczy monofiletyczność powstania gadów, płazów, ssaków: powstały bowiem tylko raz jeden, każda z klas raz tylko na przestrzeni wszystkich geologicznych epok. Byłoby bardzo ciekawe znać odpowiedź na pytanie, co by się też stało, gdyby 360 milionów lat temu nie powstały pierwsze kręgowce, czy trzeba by czekać „dalszych sto milionów lat”? Czy też powtórzenie się owej mutacyjnej kreacji byłoby jeszcze mniej prawdopodobne? I czy nie wyeliminował ów wynalazek innej konstrukcji, potencjalnie możliwej?

Są to pytania nierozstrzygalne, bo stało się tak, jak się stało. Co prawda, jakeśmy już mówili o tym, mutacja jest zawsze niemal zmianą jednej organizacji na organizację inną, chociaż często „adaptacyjnie bezsensowną”. Tak więc wysoki poziom uorganizowania genotypu stwarza warunki, w których seria ciągnień losowych, byle bardzo była długa, zjawisko skonstruowania odmiany czy gałęzi bardziej postępowej czyni prawdopodobieństwem niemal dowolnie bliskim jedności. (Przez „postępową” formę rozumiemy taką, która — za J. Huxleyem — nie tylko sama dominuje organizacją nad dotychczasowymi, ale stanowi przejście potencjalne ku dalszym etapom rozwoju). Na przykładzie „wielkich przewrotów” ewolucyjnych starliśmy się znowu, i to drastycznie, z dowodną statystycznością naturalnego konstruktorstwa. Organizm to pokaz, jak układ pewny można zbudować z elementów niepewnych. Ewolucja zaś to demonstracja, w jaki sposób grą hazardową z dwiema stawkami — życiem i śmiercią — można uprawiać inżynierię.

8) Przechodzimy do coraz bardziej fundamentalnej krytyki Ewolucji; należy więc, marginesowo, skrytykować jej metodę sterowania. Sprzężenie zwrotne, kontrolujące genotypy, jest raczej uchybowe, przez co właśnie przychodzi do „zaśmiecenia genetycznego” populacji. Głównym naszym tematem będzie teraz jedno z założeń wstępnych i najbardziej fundamentalnych: wybór budulca. Retortami i laboratoriami Ewolucji są malutkie kropelki białkowe kleju. Z nich wytwarza ona szkielety, krew, gruczoły, mięśnie, futra, tarcze pancerne, mózgi, nektary i jady. Wąskość „produkcyjnego gardła” zdumiewa w zestawieniu z uniwersalizmem produktów końcowych. Jeśli jednak nie zważać na restrykcje narzucone przez zimną technologię, jeśli nie doskonałość kunsztu akrobacji molekularnej i chemicznej nas interesuje, ale raczej ogólne zasady racjonalnego projektowania rozwiązań optymalnych, otwiera się obszar zarzutów.

Jak można sobie wyobrazić organizm doskonalszy od biologicznego? Jako system zdeterminowany — podobny w tym sensie ‘do ustrojów naturalnych — może to być układ, który ultrastabilność podtrzymuje dzięki dopływowi energii najwydatniejszej, więc, oczywiście, jądrowej. Rezygnacja z utleniania czyni zbędnymi układy krwionośny, krwiotwórczy, płuca, całą piramidę regulatorów oddychania centralnych, całą aparaturę chemiczną enzymów tkankowych, przemianę mięśniową oraz stosunkowo nikłą i drastycznie limitowaną moc mięśni. Energia jądrowa pozwala na przekształcenia uniwersalne; ośrodek płynny nie jest jej nośnikiem najlepszym (ale i taki homeostat można by zbudować, gdyby komuś szczególnie na tym zależało); otwiera ona szansę różnorodnego działania na odległość już to przewodowe i dyskretnie („kable”, jak nerwy), już to analogowo (wówczas np. promieniowanie staje się odpowiednikiem analogowych informacjonośnych związków hormonalnych); promieniowania i pola siłowe mogą działać także na otoczenie homeostatu, a wówczas prymitywna mechanika kończyn z ich łożyskami ślizgowymi staje się zbędna. Zapewne — organizm „na energię jądrową” jest w naszych oczach tyleż groteskowy, co nonsensowny — ale warto uzmysłowić sobie, jak wygląda sytuacja człowieka w startującym pojeździe kosmicznym, aby właściwie ocenić całą kruchość i wąskość rozwiązania ewolucyjnego. Przy wzmożonej grawitacji ciało, składające się głównie z płynów, podlega gwałtownym przeciążeniom hydrodynamicznym — zawodzi serce, w tkankach już to brak krwi, już to rozrywa ona naczynia, powstają wysięki i obrzęki, mózg przestaje działać po krótkiej chwili, gdy ustaje dopływ tlenu, i nawet kostny szkielet okazuje się wówczas konstrukcją zbyt słabą, aby oprzeć się działającym siłom. Człowiek jest dzisiaj najbardziej zawodnym elementem u stworzonych przez siebie maszyn, jak również najsłabszym —mechanicznie — ogniwem uruchomionych procesów.

MNAle nawet rezygnacja z energii jądrowej, pól siłowych itp., nie prowadzi nas w sposób konieczny z powrotem ku rozwiązaniom biologicznym. System doskonalszy od biologicznego to taki, który posiada o jeden więcej stopień swobody — w zakresie materiałowym. Którego kształt ani funkcja nie są predeterminowane. Który wytwarza wedle potrzeby narząd odbiorczy lub efektor, nowy zmysł lub nową kończynę, albo nowy sposób poruszania się. Który, jednym słowem, dokonuje bezpośrednio, dzięki władzy nad swoją „somą” tego, co my sami robimy okólnie, technologiami, za pośrednictwem regulatorów drugiego stopnia, tj. mózgów.

Okólność naszego działania można by jednak wyeliminować; jeśli się ma trzy miliardy lat czasu, można zgłębić takie tajemnice materii, aby stała się zbędna.

Problem budulca można rozpatrywać dwojako: pod kątem przystosowania doraźnego organizmów w Przyrodzie, i wówczas rozwiązanie przyjęte przez Ewolucję ma wiele stron dodatnich. Albo też, pod kątem potencji prospektywnych — a wtedy na plan pierwszy wysuwają się wszystkie jego ograniczenia. Najdonioślejsze dla nas jest ograniczenie w czasie. Jeśli się ma do dyspozycji miliardolecia, można skonstruować prawie–nieśmiertelność, oczywiście, gdy komuś na tym zależy. Dla Ewolucji była to sprawa zupełnie obojętna.

Dlaczego omawiamy problem starzenia się i śmierci w ustępie poświęconym mankamentom budulca? Czy nie jest to raczej sprawa organizacji tego budulca? Sami mówiliśmy przecież o tym, że protoplazma jest, potencjalnie przynajmniej, nieśmiertelna. Jest ona nieustannie samoodnawiającym ładem — przynajmniej więc w samej zasadzie jej konstrukcji nie tkwi konieczność ustania procesów, wywołanego ich rozsypką. Sprawa jest trudna. Jeśli mamy jakieś pojęcie o tym, co zachodzi w organizmie w ciągu sekund lub godzin, to o prawidłowościach, jakim podlega on w czasie, obliczanych latami, nie wiemy prawie nic. Tę naszą ignorancję przesłaniają wcale skutecznie takie terminy, jak „wzrost”, „dojrzewanie”, „starzenie się”, ale są jedynie na poły przenośne, mgliste nazwy stanów, a nie opisy ścisłe.

Ewolucja jest konstruktorem–statystykiem; to już wiemy. Ale uśredniająca, statystyczna jest nie tylko jej działalność gatunkotwórcza; na podobnych zasadach opiera się też budowa pojedynczego ustroju. Embriogenezs jest sterowanym ogólnie wybuchem chemicznym, o precyzji teleologicznej, podszytej znowu statystyką, ponieważ geny nie determinują ani ilości, ani położenia poszczególnych komórek „produktu końcowego”. Żadna z osobna wzięta tkanka wielotkankowca nie musi umrzeć, można takie tkanki hodować latami na sztucznych podłożach, wyosobnione z organizmu. On jest zatem śmiertelny, jako całość, nie jego elementy składowe. Jak to rozumieć? Organizm podlega w ciągu życia rozmaitym zakłóceniom i urazom. Jedne z nich pochodzą z otoczenia, innych on sam jest mimowolnym sprawcą. To ostatnie jest bodaj najistotniejsze. Mówiliśmy już o pewnych rodzajach wykolejania się procesów życiowych, które w ustroju złożonym są przede wszystkim utratą równowagi korelacyjnej. Jest ich kilka głównych typów: stabilizacja patologicznej równowagi, jak przy wrzodzie żołądka, błędne koło, jak przy nadciśnieniu, wreszcie reakcje lawinowe (epilepsja). Do reakcji takich można też zaliczyć, cum grano salis, nowotworzenie. Wszystkie takie zakłócenia przyspieszają starzenie się, ale zachodzi ono też u osobników, nigdy niemal nie chorujących. Możemy się domyślać, że starość to skutek statystycznej natury procesów życiowych, której bardzo prymitywnym obrazem jest strzał ładunkiem śrutu. Bez względu na to, jaka jest precyzja wykonania lufy, śruciny rozchodzą się coraz bardziej, w miarę jak powiększa się przebyta przez nie droga. Starzenie się, to podobny rozrzut procesów i wywołane nim stopniowo wychodzenie ich spod centralnej kontroli. A gdy ów rozrzut osiągnie wartość krytyczną, kiedy wyczerpią się rezerwy wszystkich aparatur kompensujących, następuje śmierć.

Otóż możemy podejrzewać, że ta statystyka, która jest niezawodna jako wstępnie przyjęta zasada wyniknięcia płynnej równowagi (Fliessgleichgewicht F. Bertalanffy’ego), dopóki budowane z zaakceptowanych tak elementów organizmy są proste, zawodzi, kiedy przekroczymy określoną granicę złożoności. Komórka jest, w takim ujęciu, tworem doskonalszym od wielokomórkowca, jakkolwiek by to paradoksalnie brzmiało. Musimy jednak zrozumieć, że mówiąc tak, używamy całkiem innego języka, czy też — zajmujemy się zupełnie innymi sprawami od tych, na jakie zważała Ewolucja. Śmierć jest jej konsekwencją wielokrotną, jako skutek ciągłej zmiany, jako wynik rosnącej specjalizacji, jako rezultat wreszcie wszczęcia działań na takim, a nie innym materiale — jedynym, jaki był możliwy do stworzenia.

W rzeczywistości więc nie uprawiamy paszkwilu na tę naszą bezosobową stwórczynię serio. Idzie nam o coś zupełnie innego. Pragniemy być po prostu doskonalszymi od niej konstruktorami i musimy uważać, abyśmy nie popełnili jej „błędów”.

Соседние файлы в предмете [НЕСОРТИРОВАННОЕ]