
- •Stanisław Lem Summa technologiae
- •I Dylematy
- •II. Dwie ewolucje
- •Podobieństwa
- •Różnice
- •Pierwsza przyczyna
- •Kilka naiwnych pytań
- •III. Cywilizacje kosmiczne Sformułowanie problemu
- •Sformułowanie metody
- •Statystyka cywilizacji kosmicznych
- •Katastrofizm kosmiczny
- •Metateoria cudów
- •Unikalność człowieka
- •Inteligencja: przypadek czy konieczność?
- •Hipotezy
- •Votum separatum
- •Perspektywy
- •IV. Intelektronika Powrót na ziemię
- •Bomba megabitowa
- •Wielka gra
- •Mity nauki
- •Wzmacniacz inteligencji
- •Czarna skrzynka
- •O moralności homeostatów
- •Niebezpieczeństwa elektrokracji
- •Cybernetyka I socjologia
- •Wiara I informacja
- •Metafizyka eksperymentalna
- •Wierzenia elektromózgów
- •Duch w maszynie
- •Kłopoty z informacja
- •Wątpliwości I antynomie
- •V. Prolegomena wszechmocy Przed chaosem
- •Chaos I ład
- •Scylla I Charybda, czyli o umiarze
- •Milczenie konstruktora
- •Szaleństwo z metodą
- •Nowy Linneusz, czyli o systematyce
- •Modele I rzeczywistość
- •Plagiaty I kreacje
- •Obszar imitologii
- •VI. Fantomologia Podstawy fantomatyki
- •Maszyna fantomatyczna
- •Fantomatyka obwodowa I centralna
- •Granice fantomatyki
- •Cerebromatyka
- •Teletaksja I fantoplikacja
- •Osobowość I informacja
- •VII. Stwarzanie światów
- •Hodowla informacji
- •Inżynieria językowa
- •Inżynieria transcendencji
- •Inżynieria kosmogoniczna
- •VIII. Paszkwil na ewolucję
- •Rekonstrukcja gatunku
- •Konstrukcja śmierci
- •Konstrukcja świadomości
- •Konstrukcje oparte na błędach
- •Bionika I biocybernetyka
- •Oczami konstruktora
- •Rekonstrukcja człowieka
- •Cyborgizacja
- •Maszyna autoewolucyjna
- •Zjawiska pozazmysłowe
- •Zakończenie
- •Posłowie Dwadzieścia lat później
Inżynieria językowa
Ciała oddziaływają na siebie materialnie, energetycznie oraz informacyjnie. Rezultatem działania jest zmiana stanu. Jeżeli rzucę się na ziemię, ponieważ ktoś zawołał „padnij”, zmianę mego położenia wywołało przybycie informacji; jeśli upadnę, bo runęła na mnie encyklopedia, zmianę spowodowało działanie materialne. W pierwszym przypadku nie musiałem, w drugim natomiast — musiałem upaść. Działania materialno–energetyczne są zdeterminowane, informacyjne natomiast wywołują tylko zmiany pewnych rozkładów prawdopodobieństwa.
Tak to wygląda przynajmniej w wysoce nieścisłym uogólnieniu. Działania informacyjne zmieniają rozkłady prawdopodobieństwa w zakresie ustalonym przez warunki energetyczno–materialne. Jeśli ktoś zawoła do mnie „lataj!” nie uczynię tego, choćbym chciał. Informacja zostanie przekazana, lecz nie urzeczywistniona. Zmieni ona stan mego mózgu, ale nie stan mego ciała Będę rozumiał, co do mnie powiedziano, ale nie będę mógł powiedzianego wykonać. Tak więc, język posiada aspekt sprawczy oraz aspekt rozumiejący. Od tego ustalenia wystartujemy. Przez język będziemy rozumieli zbiór stanów, wyodrębniony ze zbioru „wszystkich możliwych stanów”, czyli tego ostatniego podzbiór, w którym zachodzi selekcja ze względu na „coś” (na pewne X). Dla danego języka X jest zmienną, przyjmującą rozmaite wartości w pewnym ich przedziale. O jakie „podzbiory stanów” chodzi? Zaoszczędzimy wiele słów, uciekając się do przykładu. Inny taki podzbiór, już nie językowy, zawiera wszechmożliwe tory ciał w systemie słonecznym. Łatwo zauważyć, że choć możliwych torów jest nieskończenie wiele, nie są one dowolne (np. nie są możliwe tory kwadratowe). Ciała zachowują się tak, jakby na ich ruchy nałożone były pewne restrykcje. Powiadamy, za Einsteinem, że restrykcje na owe ruchy ciał nakłada metryka przestrzeni, warunkowana rozkładem mas. Wszystkie możliwe tory ciał krążących, jak i tych, które mogą być kiedykolwiek w system wprowadzone, nie są tym samym, czym owa przestrzeń o własnościach ograniczających. Analogicznie rozróżnia się w lingwistyce pomiędzy wypowiedziami („torami”) a językiem (jak gdyby „polem językowym”). Analogię można kontynuować. Jak pole grawitacyjne Ogranicza ciała w ich ruchach, tak „pole językowe” ogranicza „tory” wypowiedzi. Podobnie też, jak każdy kinematyczny tor wyznaczany jest z jednej strony przez metrykę pola, a z drugiej przez warunki brzeżne ciała (jego początkową szybkość, kierunek ruchu), tak w kształtowaniu wypowiedzi uczestniczą warunki „pola językowego”, jako reguły składniowo–semantyczne, oraz „lokalne warunki brzeżne”, dane przez diachronię i synchronię wypowiadającego się osobnika. Jak tory ciał nie są polem grawitacyjnym, tak wypowiedzi nie są językiem, chociaż jeśli z układu znikną wszystkie masy, znikną też restrykcje, nakładane przez ciążenie, a jeśli umrą wszyscy władający polskim, znikną odpowiednie reguły syntaktyczno–znaczeniowe, czyli „pole” naszego języka. Nasuwa się pytanie, w jaki właściwie sposób istnieją „pola” — językowe i grawitacyjne? Pytanie to kłopotliwe, dotyczące „statusu ontologicznego” badanych zjawisk. Ruchy ciał i artykulacje językowe istnieją na pewno — ale czy dokładnie w taki sam sposób, jak grawitacja i język? W obu wypadkach — odpowiemy — stosuje się określone formy opisu, które wyjaśniają stan rzeczy i zezwalają na predykcje (w wypadku języka probabilistyczne tylko, o co niniejsza teraz). Opisów tych nie jesteśmy wszakże zmuszeni uznać za ultymatywne, bo nie wiemy, czy Eistein i lingwiści wypowiedzieli w tych kwestiach (ciążenia i języka) ostatnie, po wieczność już nienaruszalne słowo. Lecz okoliczność ta nie przysparza kłopotów ani konstruktorowi rakiet planetarnych, ani maszyn rozmownych, jako problem ontologiczny przynajmniej, bo jest dla obu technicznym tylko. Przedstawimy teraz rozkład modelowy „wszechmożli wych” języków na skali dwubiegunowej. Jeden jej biegun nazwiemy „sprawczym”, drugi zaś — „rozumiejącym”. Na skali tej język naturalny zajmuje miejsce niedaleko bieguna „rozumiejącego”, język fizykalistyczny mieści się gdzieś pośrodku, a język dziedziczności tkwi na samym biegunie „sprawczym”.
Pomiędzy „sprawczością” informacyjną a materialną tylko taka jest różnica, że efekty sprawstwa czysto materialnego nie są do niczego odniesione, to znaczy, kiedy jakieś materialne zjawisko zachodzi, a można uznać, rola czynników „informacyjnych” jest w nim zupełnie nieistotna, niepodobna rozważać, czy to zjawisko jest „prawdziwe” lub „fałszywe”, czy ono jest „adekwatne” albo „nieadekwatne”, albowiem ono po prostu zachodzi, i kwita.
Każdą wypowiedź językową można uważać za pewien program sterowniczy, to jest za macierz przekształceń. Rezultat zrealizowanych przekształceń może albo być czysto informacyjny, albo — równocześnie — i materialny. Co się zaś sterowania tyczy, może ono zachodzić wewnątrzsystemowo, gdy jedna część układu (jądro jaja) zawiera program, a inne jego części są realizatorami zadanych przekształceń. Może też zachodzić sterowanie międzysystemowe — kiedy np, mową lub pismem porozumiewają się dwaj ludzie. Czasem tylko umownie da się ustalić, czy mamy przed sobą dwa systemy sprzężone, czy tylko jeden — rzecz skądinąd ważna, lecz nas teraz nie zajmująca. Określona wypowiedź, np. książka, steruje mózgowymi procesami czytelnika. Gdy jednak sterownicze programy języka dziedziczności są uszczegółowione dokładnie, wypowiedzi języka naturalnego stanowią programy pełne luk. Zapłodnione jajo nie uprawia — wobec sterującej jego przemianami grupy chromosomów — jakiejś obranej strategii (chociaż może uprawiać ją, jako całość, względem środowiska, przeciwstawiając się płynącym zeń zakłóceniom). —Wybierać strategie może odbiorca tylko wówczas, kiedy przybywający program nie ujednoznacznia narzucanego zachowania, kiedy np. jest ów program pełen luk. Wymaga wówczas uzupełniania, które określają zarówno rozmiary luk, jak i „potencja interpretacyjna” odbiorcy, dana jego strukturą układową oraz przedprogramowaniem. Nie będąc sterowanym deterministycznie, czytelnik powieści jest niejako zmuszany do podejmowania różnopoziomowych decyzji strategicznych (do czego odnieść poszczególne zdania, całe przekazywane sceny, układy ze scen zbudowane itp.). Strategia sprowadza się zwykle do informacyjnej maksymalizacji oraz organizującej optymalizacji (chcemy się dowiedzieć najwięcej i w sposób najbardziej spójny, całościowy). Odbiór tekstu jako programu wymagającego uzupełnień w paśmie dopuszczalnych oscylacji interpretacyjnych stanowi tylko jeden człon hierarchicznie złożonego postępowania, bo wszak nie po to czytamy, aby uprawiać strategię przyporządkowującą czy uładzającą, lecz po to, aby się czegoś dowiedzieć. Właściwym rezultatem odbioru, na którym nam zależy, jest przyrost informacji. Na ogół decyzje interpretacyjne wszystkie inne czynności sterownicze syntaktyczno–semantycznej natury uruchamia przekaz podprogowo, tj. „uzupełnianie w głowie fragmentarycznego programu” zachodzi w sposób introspekcji niedostępny. Świadomość otrzymuje same tylko wyniki końcowe procesów decyzyjnych, już jako informację, która tekst niesie rzekomo całkiem bezpośrednio. Dopiero gdy tekst jest trudny, czynności dotąd automatyzowane ulegają częściowo „wywindowaniu” w pole świadomości, która włącza się do akcji jako zwierzchnia instancja interpretująca. Zachodzi to zmiennie u różnych osobników, ponieważ „trudność” tekstu nie jest mierzalna na jednolitej skali dla wszystkich ludzi. Zresztą pełnego rozeznania w wieloczłonowej pracy mózgu nigdy się introspekcyjnie nie zdobywa i przedstawia owa niedostępność jedną ze zmór lingwistyki teoretycznej. Jeżeli wydajność przesyłu okazuje się niezła, tj. niezmienniki tekstu są przekazywane, chociaż tekst jako program „rekonstrukcji informacyjnej” zieje lukami, to dlatego, ponieważ mózgi nadawcy i odbiorcy stanowią układy homomorficzne o wysokim stopniu równoległości czynnościowej, zwłaszcza jeśli podlegały analogicznemu przedprogramowaniu — w kręgu tej samej kultury.
Formalizacja wypowiedzi językowej zmierza do maksymalnego zaciśnięcia pasma dowolności interpretacyjnej. Język formalny nie dopuszcza alternatywnych wykładni — tak być przynajmniej powinno w idealnej granicy. W rzeczywistości okazuje się, że pasmo to nie jest zerowe, dlatego pewne wypowiedzi, dla matematyka jednoznaczne, nie okazują się takie dla maszyny cyfrowej. Język formalny realizuje — w sposób nierozumiejący (a przynajmniej „niekoniecznie rozumiejący”) — sprawstwo czysto informacyjne, stanowiąc program bez luk, gdyż wszystkie elementy oraz reguły ich przekształceń winny być zadane explicite— już startowo (brak miejsca dla „domyślności” odbiorczej ma uniemożliwić uprawianie rozmaitych strategii wykładniczych). Wypowiedzi formalne są rozbitym na elementarne kroki konstruowaniem struktur, posiadających relacje wewnętrzne oraz pozbawionych relacji zewnętrznych (odniesień do realnego świata). Nie podlegają też zewnętrznym testom sprawdzającym; prawdziwość w czystej matematyce to tyle, co możliwość (niesprzecznego) skonstruowania.
Sprawczym informacyjnie i materialnie zarazem jest język dziedziczności. Jest to język o tyle szczególny, że „wypowiedzi” w nim generowane ulegają po pewnym czasie „sprawdzeniu” ze względu na ich „adekwatność biologiczną”, w „naturalnych testach” sprawności ustrojów żywych, zachodzących w przyrodzonym ich środowisku ekologicznym. „Wypowiedzi” tego „języka” spełniać zatem winny kryteria „prawdy” w rozumieniu pragmatycznym: skuteczność „sprawstwa” weryfikuje się albo falsyfikuje w działaniu, przy czym „prawda” równa się przeżyciu, a „fałsz” zagładzie. Tym abstrakcyjnie logicznym skrajnościom odpowiada w istocie szerokie, ciągłe widmo rozkładów możliwych, ponieważ takie „zdania genowe”, które są „wewnętrznie sprzeczne , bo zawierają geny letalne, w ogóle nie mogą ukończyć wstępnej, embriogenetycznej fazy swojego sprawstwa, natomiast inne „zdania” „obalane są” dopiero po dłuższym czasie — np. życia jednego, albo i szeregu pokoleń. Badanie przy tym samego owego języka, poszczególnych jego „zdań”, bez uwzględnienia tych wszystkich „kryteriów adekwatności”, jakie zawiera środowisko, nie pozwala na ustalenie, czy i w jakiej mierze jest zaprogramowane w jądrze komórkowym sprawstwo — urzeczywistnialne.
W języku sprawczym nie występują żadne terminy „mentalne”, „emocjonalne”, „wolicjonalne”, jak również nie ma w nim nazw ogólnych. Mimo to uniwersalizm podobnego języka może być spory, gdy uwzględnić i to, że wprawdzie język chromosomów jest całkowicie apsychiczny i „nierozumiejący”, bo wszak nie stanowi następstwa niczyjego myślenia, ale urzeczywistnia on — u końca łańcucha przez się sterowanych przekształceń — język istot rozumiejących. Ale, po pierwsze, powstanie „pochodnego” w tym sensie języka rozumiejącego zachodzi dopiero na poziomie całego zbioru osobników ludzkich (indywiduum samo języka nie wytworzy), a po wtóre nie determinuje on powstania języka rozumiejącego, lecz tylko zajście takie probabilistycznie umożliwia.
Język czysto rozumiejący realnie nigdzie nie istnieje, lecz można by go sztucznie wyprodukować. W tym celu należy sporządzić układy izolowane, będące pewnego rodzaju modyfikacją leibnizowskich „monad”, posiadających określone, a zmienne w czasie stany wewnętrzne, którym przyporządkowane są skrótowe oznaczenia. „Porozumiewanie się” oznacza przekaz —przez jedną monadę innym — nazwy jej stanu wewnętrznego. Monada rozumie monadę, ponieważ zna, z „doświadczenia wewnętrznego”, wszystkie stany, o jakich może zostać przez towarzyszki losu poinformowana. Nasuwa się oczywiście analogia z językiem subiektywnym introspekcji, w którym komunikuje się stany uczuciowe, wolicjonalne („chcę, żeby mi było wesoło”), mentalne („marzę o radości”). Owym „X”, ze względu na które zachodzi selekcja „wypowiedzi” w języku chromosomowym jest, jak już wiemy, „adekwatność biologiczna” względem środowiska. Czym jest to „X” u naszych monad? Selekcja zachodzi ze względu na adekwatność nazw —wobec stanów ich wewnętrznych, i nic ponadto; niczemu zatem w rozumieniu sprawczym, któreśmy ustalili, język czysto rozumiejący służyć nie może. Bez wątpienia dlatego w takiej „totalnie uduchowionej” postaci nie istnieje. Istnieje jednak w postaciach elementarnych, pozbawionych, ze względu na swe ubóstwo terminologiczne i brak składni, prawa do nazwy „języka”, u zwierząt. Ponieważ pożyteczne biologicznie jest, jeśli jedno zwierzę (np. pies) orientuje się w „stanie wewnętrznym” drugiego zwierzęcia, a zarazem, ponieważ takim stanom są przyporządkowane pewne rodzaje obserwowalnego zachowania się, w swoistym „kodzie behawioru” zwierzęta mogą sobie swe stany wewnętrzne (strachu, agresywności) komunikować (i to kanałami zmysłowymi w szerszym od naszego zakresie, ponieważ pies potrafi wywęszyć strach lub agresywność, czy wreszcie seksualną gotowość drugiego psa).
Rozbudowany język czysto rozumiejący, na przykład naszych „monad”, mógłby wytworzyć także logikę i matematykę, ponieważ na elementarnych stanach wewnętrznych, jeśli nie tylko się je przeżywa aktualnie, ale jeżeli można je sobie przypominać, wykonywalne będą rozmaitego rodzaju operacje (dodawania, odejmowania, wyłączania itp.)_. Zauważmy, że ewolucyjnym, naturalnym sposobem, ,monady’’ tego rodzaju powstać by nie mogły, z chwilą jednak gdyby je kto pobudował, powstaje możliwość wytworzenia matematyki i logiki w nieobecności bezpośredniego kontaktu ze światem zewnętrznym (zakładamy, że monady żadnych zmysłów nie mają i połączone są jedynie ze sobą, np. przewodami, po których płyną odbierane i nadawane wypowiedzi „języka rozumiejącego”).
Język naturalny ludzi jest po trosze rozumiejący, a po trosze sprawczy. Można w nim powiedzieć „boli mnie głowa”, aby zaś takie zdanie zrozumieć, trzeba doświadczyć bólu i mieć głowę; można też powiedzieć „boli mnie klęska”, ponieważ język ten jest na wskroś przepojony pochodnymi stanów wewnętrznych, które można rzutować w świat zewnętrzny („przyjście wiosny”, „ponure morze”). Można w nim stworzyć matematykę i logikę, a wreszcie można także urzeczywistniać rozmaite rodzaje sprawstwa empirycznego. Między językiem sprawczym genów a językiem naturalnym zachodzi taka oto ciekawa relacja. Język dziedziczności daje się w języku rozumiejącym ludzi — w granicy przynajmniej, jeśli nie aktualnie — odwzorować. Każdy gen można przecież oznaczyć odpowiednim sposobem, chociażby przez numerowanie (język naturalny implikuje matematykę razem z teorią mnogości). Natomiast języka naturalnego jednoznacznie w chromosomowym odwzorować niepodobna. Jakeśmy już zauważyli, język dziedziczności żadnych nazw ogólnych, ani nazw stanów mentalnych, nie zawiera. Gdyby to tylko dziwne było, rzecz nie stałaby się godna wzmianki. Jest ona wielce pouczająca. Określona wypowiedź chromosomowa sprawiła, że narodził się Lebesgue, Poincare czy Abel. Wiemy, że uzdolnienia matematyczne są przez chromosomową wypowiedź wyznaczane. Co prawda nie istnieją żadne geny „talentu matematycznego”, w tym sensie, żeby je można było ponumerowane wyizolować. Matematyczne uzdolnienie jest preformowane przez niewiadomą część strukturalno–czynnościową całego genotypu, i nie umiemy przesądzić tego, w jakim stopniu znajduje się ono w komórce rozrodczej, w jakim zaś — „mieści się” w środowisku społecznym. Ponad wszelką wątpliwość atoli środowisko okazuje się „wywoływaczem” talentu raczej aniżeli jego kreatorem. Tak więc język sprawczy, nie posiadając w swoim słowniku żadnych nazw ogólnych, może realizować stany, w których się desygnaty nazw takich przejawiają. Rozwój zachodzi tedy od „szczególnego” do „ogólnego”, od stanu złożoności niższej do wyższej. Nie jest więc tak, żeby język sprawczy genów stanowił narzędzie nie dość uniwersalne, takie, z którego badania mało co konstruktorowi przyjdzie — skoro każda w tym „języku” padająca „wypowiedź” jest „tylko” samorealizującą się receptą produkcyjną konkretnego egzemplarza
pewnego gatunku i niczym więcej. Język dziedziczności okazuje się zadziwiająco „nadmiarowy” w swym uniwersalizmie. Język ten jest narzędziem do budowania układów, które potrafią sprostać takim zadaniom, którym sam ich twórca (ów język) podołać nie może — dla braku odpowiedniej aparatury słownikowo—składniowej chociażby.
Dowiedliśmy zatem tego, że efektywność sprawstwa, którą demonstruje język dziedziczności, przekracza granice, wyznaczone przez nasze formalno–metamatematyczne badania. Rozwój jaja nie jest procesem ani „tautologicznym”, ani „dedukcyjnym” wyprowadzeniem konsekwencji z tego „zbioru aksjomatów i reguł przekształcania”, które zawiera jądro komórkowe.
Podczas gdy nasze formalizowania są każdorazowo najwyższym odrywaniem, ponieważ tylko poprzez takie operacje umiemy dotrzeć do pewności ustaleń niezmienniczej — droga ewolucji jest względem naszej dokładnie przeciwstawna. Na żaden „luksus” odgrywania pozwolić wszak sobie chromosomowy „rachunek” predykcyjny nie może, skoro nie na cierpliwym rozwija się papierze, lecz zachodzi realnie — i dlatego właśnie wszystkie, ale to wszystkie stany materii, w której przychodzi sprawczo działać informacyjnym sterowaniem, muszą w nim być uwzględnione. W tym sensie szczególnym można orzec, iż komórkami rozrodczymi wypowiada organizm sądy syntetyczne a priori: albowiem ich przygniatająca większość okazuje się (w sensie pragmatycznym przynajmniej, jakeśmy zauważyli) prawdziwa.
Kryteria „prawdziwości”, czy raczej adekwatności owej są jednak zmienne, skąd zresztą w ogóle możliwość sama transformizmu i ewolucji gatunków; dla nas najistotniejsze zaś okazuje się to, że także w obszarze języka sprawczego, nierozdzielnie spojonego ze swym nośnikiem materialnym, brak kryteriów „prawdy” czy choćby tylko „sprawności” wypowiedzi. Ani rozumiejący, ani sprawczy język nie mogą powstać ani działać, jeśli nie są uwarunkowane i nakierowane pozajęzykowo. Kryteria prawdy, poprawności, efektywności wreszcie języków mieszczą się poza nimi — w materialnym obszarze natury. Pod ich nieobecność potwory bezsensu potrafi tworzyć zarówno język rozumiejący, jak i sprawczy, o czym pouczają pospołu historia piśmiennictwa wraz z naturalną historią gatunków.
Zaproponowaliśmy podział języków na sprawcze i rozumiejące. W języku czysto sprawczym słowo staje się literalnie ciałem. Niczego język taki nie „wyjaśnia”, lecz tylko „treść” wypowiedzi swych materializuje, dzięki programowaniu odpowiednich sekwencji działań. Interesująca jest komparatystyka obu językowych rodzajów, ponieważ sprawczy startuje na poziomie molekularnym i wykracza z niego na makroskopowy poziom wielokomórkowców, natomiast język naturalny powstaje na poziomie makroskopowym (naszych ciał) i z niego wykracza „w obie strony”, tj. atomów i galaktyk. W obu można wykryć zarówno „konotacje”, jak i „denotacje” poszczególnych „nazw”, a nawet „semantykę” — jeśli uznać, że znaczeniom języka naturalnego odpowiadają procesy, organizowane przez ten język w „środowisku mózgowym”, „znaczeniom” zaś języka dziedziczności — procesy, „usprawiedliwiające” w obrębie przyrodniczego środowiska obecność w organizmie — poszczególnych, genowo zdeterminowanych cech. W tym sensie atoli semantyka języka sprawczego jest najwyraźniej skończona, ponieważ od konkretnej funkcji cech genowo zdeterminowanych nie ma, poza środowiskiem ekologicznym, żadnych dalszych „odwołań” testowych (pewna część genotypu wyznacza powstanie kończyn — które „znaczą” lokomocję, inna — oczy, które „znaczą” patrzenie, tyle i nic więcej), natomiast „mózgowe środowisko” języka naturalnego jest tylko „testową stacją pośrednią”, gdyż istnieją inne — względem mózgów zewnętrzne — w świecie Natury i Kultury.
Osobną jest kwestia nazw ogólnych, których w języku sprawczym brak, przez co właśnie ma — ukazany wyżej — charakter skończony, gdy język naturalny jest — dzięki ich obecności — teoriomnogościowy (kontynualny). Ujmując rzecz w prymitywizującym uproszczeniu, powiedzieć można, że potrzebę wytworzenia nazw ogólnych rodzi probabilistyczna natura realnego świata, w jej najczęstszym, stochastycznym, „wydaniu”. Chodzi o nierozdzielność dwu naraz aspektów zjawisk: tego, że mogą być do siebie podobne, i tego, że równocześnie — pod niektórymi względami się od siebie różnią. Każdy stół jest w pewnym sensie „jedyny”, a w innym — stanowi element klasy „stołów”; nazwy ogólne „usztywniają” podobieństwa, a minimalizują różnice; tam, gdzie panowałaby unikalność rzeczy i zjawisk, nazwy ogólne nie byłyby potrzebne — ani możliwe. W rzeczywistości nie ma tak wysokiej rangi ładu, jakiego obecność język postuluje: jest on, jako opis wydarzeń, z reguły bardziej od nich uporządkowany. Procesy stochastyczne, w środowisku ziemskim niezwykle częste, oznaczają współobecność cech losowych („komponenty chaosu”) i cech uporządkowania („komponenty ładu”) w tych samych zjawiskach (zachowanie się ludzi, zwierząt, społeczeństwa, maszyn i układów złożonych a nieliniowych, zmiany klimatyczne, meteorologiczne itp.). Koncepcje deterministyczne poprzedzają w historii nauki indeterministyczne, bo na te pierwsze naprowadza nas, niejako samoczynnie, wiec i wcześniej, sam język; pomija on losowe aspekty stochastyki zjawisk, a mówiąc nieco wyraźniej, wtłacza je bezanalitycznie w gorsety nazw ogólnych. Zbliżone rezultaty uzyskuje język sprawczy — w sensie funkcjonalnym — dzięki uruchamianiu gradientów rozwojowych, wytwarzanych przez molekularne łańcuchy reakcji „zachowawczych” i przez to „teologicznych”. Jest to bardzo ważne dla konstruktora, gdyż okazuje się, że podobne pod względem inwariancji wyniki można uzyskać, stosując techniki bardzo rozmaite. Na poziomie molekularnym „to, co chaotyczne” pokrywa się przeważające z tym, co „termiczne”, tj. z cieplnymi ruchami cząstek. Reakcje zachowawcze — a dzięki nim, gradienty rozwojowe — wzmacniają element prawidłowości, obecnej w stochastycznych procesach, więc końcowy rezultat jest czynnościowo — lecz nie inaczej! — podobny do zastosowania nazw ogólnych: w obu wypadkach wykorzystany zostaje ład zjawisk, przy „stłumieniu” ich losowości.
Natura języków, jako kwantowanych ciągów sterujących, nie daje się pojąć w pełni bez uwzględnienia istoty fizycznej układów, które je wytworzyły. Życie jest stanem termodynamicznie nieprawdopodobnym w sposób określony, mianowicie — oddalonym znacznie, a jak niektórzy sądzą, maksymalnie, od stanu równowagi trwałej. Jak może system, broczący przez to bezustannie uporządkowaniem, skazany już startowo na ciągłe upusty ładu, nie tylko stacjonarność zyskać, lecz wstępować na wyższe poziomy organizacji, np. w embriogenezie? Dzięki „wmontowanym weń” na wszystkich — od molekularnego — piętrach procesom kołowym, które, niby rytmiczne uderzenia, gradem podtrzymujące wciąż spadającą piłkę, muszą być uorganizowa—ne przede wszystkim w czasie. Matematyczny aparat teorii termodynamicznej życia nie istnieje. Gdy w jego braku B. Goodwin zastosował w swej formalnej teorii żywych ustrojów klasyczny aparat mechaniki statystycznej, już to pierwsze przybliżenie ukazało, jak wiodącą rolę gra w procesie życiowym — temporalne zorganizowanie komórki jako sprzężonego zestroju molekularnych drgań, jakimi są właśnie zjawiska biochemiczne. Komórka stanowi zsynchronizowany układ oscylatorów, a to rozwiązanie konstrukcyjne, z naciskiem położonym na periodykę cykli, wciąż doregulowywanych, dyktowane jest przez materiał wyjściowy. Zgodnie z analizą, bezdrganiowo procesu takiego stabilizować nie można, zakazuje tego fizyka, tj. własności budulca. Embriogeneza, metabolizm, morfogeneza są wypadkowymi współdziałania zogniskowanych w czasie, tj. zestrojonych synchronicznie oscylatorów molekularnych, co daje w rozwoju płodowym efekty konwergencji wykładniczej, w stadium dojrzałym — pseudostacjonarności, i co po rozkoja—rzeniu periodyczności współbieżnej prowadzi do starzenia i śmierci. Tak więc zjawisko, oceniane przez cybernetyków zawsze negatywnie — oscylacji, wewnątrzsystemowo powodowanej przez superkorekcję sprzężeniowo—zwrotną, przedstawia, jak widzimy, nieodzowny szkielet dynamiczny samego procesu życiowego. Stąd właśnie czasowa organizacja wypowiedzi językowych, jako programów sterowniczo—regulacyjnych, jako skoncentrowanych ładunków uporządkowania, które trzeba wstrzykiwać stale je tracącemu systemowi. W tym świetle „szansa” języków naturalnych założona jest już w osnowie życiowych zjawisk, podobnie jak elementarne reakcje jednokomórkowców stanowią „przesłankę” powstania mózgów. W tym sensie jedne i drugie są — gdy proces ewolucyjny trwa tylko dość długo — realizowane nieuchronnie, jako znikome, lecz trwałe prawdopodobieństwa łańcucha stochastycznego.
Tak zwana „moc wyjaśniająca” języka naturalnego jest dla nas, choć brzmi to paradoksalnie, w gruncie rzeczy ciemna. Nie zapuścimy się w ryzykowne debaty nad „istotą wyjaśniania”, lecz ograniczymy się do takich oto uwag. Gatunek nasz odbił od pnia człekokształtnych niespełna trzy czwarte miliona lat temu, pod wpływem selekcji naturalnej, preferującej pewną grupę parametrów ustrojowych, przy czym kryteria selekcji nie obejmowały sprawności budowania teorii kwantowych ani rakiet kosmicznych. Mimo to uzyskana w owym odsiewie „nadmiarowość” informacyjnego przetwórstwa mózgów ludzkich okazała się dostateczna dla urzeczywistnienia rezultatów, tak odległych od horyzontu paleopiteka. Niemniej byłoby zaiste niezwykłym, gdyby się okazało, że ten zbiór ładów, które umysł nasz może konstruować i akceptować z dogłębnym poczuciem „rozumienia istoty rzeczy”, najdokładniej pokrywa się ze zbiorem tych wszechmożliwych porządków, jakie tylko są do wykrycia w całym Wszechświecie. Przyznajmy, że nie jest to niemożliwością, wydaje się jednak w wysokim stopniu nieprawdopodobne. Takie rozumowanie, uskromniające nasze możliwości, jest jedynym chyba zaleconym w sytuacji niewiedzy, ponieważ nie znamy właśnie naszych ograniczeń i dlatego przezorniejsze wydaje się dopuszczenie możliwości ich istnienia od bezgranicznego optymizmu, ponieważ optymizm może zaślepić, podczas kiedy postulowanie ograniczeń, stając się ich poszukiwaniem, pozwoli je w końcu zaatakować. Dlatego właśnie przewidujemy stan odległy, w którym łatwiej będzie opanować zjawiska, aniżeli zrozumieć całokształt uwarunkowań, które opanowanie umożliwiają, a to ze względu na ogromną moc zbioru zmiennych i parametrów, zaangażowanych w szczególnie ambitnych przedsięwzięciach. Uważamy więc za realną — perspektywę definitywnego rozwidlenia się sprawczej i rozumiejącej stron języka naturalnego, których swoistym amalgamatem jest mowa ludzka. Jeśli uda się skrzyżować produkowane przez skończone automaty algorytmy z niealgorytmicznymi strumieniami informacji, płynącymi ze zjawisk, pod nadzorem samoorganizacyjnych gradientów, język sprawczy przestanie być rozumiejącym i nauka będzie zamiast „wyjaśnień” produkowała wyzute z nich predykcje. Język rozumiejący pozostanie obserwatorem kampanii informacyjnych, toczonych przez automaty gnostyczne, odbiorcą owocu zwycięstw, przekaźnikiem na nic innego niewymiennych przeżyć, oraz, co chyba nie najmniej ważne, generatorem postaw aksjologicznych. O jakimś nagłym przewrocie, w którym maszyny takie zdominowałyby nas pod względem umysłowym, mówić niepodobna. Rozruch generatorów sprawczych przyspieszy zmiany, notowane już obecnie, gdyż zachodzi — realizowana coraz powszechniej — symbioza, czy też synergia uczonych i maszyn informacyjnych. To, w jakiej mierze kontrola poczynań pozostanie w ręku człowieka, jest po trosze — przyznajmy — kwestią wybranego punktu widzenia. Z tego, że człowiek sam umie pływać, nie wynika, jakoby bez okrętu zdolny był przepłynąć ocean, cóż dopiero, gdy w ten obraz włączyć odrzutowce i rakiety kosmiczne. Podobna ewolucja rozpoczyna się, równolegle niejako, w uniwersum informacyjnym. Człowiek może nakierować maszynę gnostyczną na problem, który potrafiłby może i sam rozwiązać (on albo jego prą wnukowie), lecz maszyna może mu w toku pracy otworzyć oczy na problem, którego istnienia nawet nie podejrzewał.
Kto właściwie ma — w ostatnim przykładzie — inicjatywę wiodącą? Trudno sobie wyobrazić, nawet w przybliżeniu, zarówno stopień jednolitości funkcjonalnej, jaki przedstawiać może „poznawczy tandem człowiek—maszyna”, jak i te wszystkie stopnie swobody, o które wzbogaca się pracujący w takich warunkach mózg ludzki. To tylko — podkreślamy — w początkowych stadiach językowej „dychotomii”. O dalszych jej etapach trudno dziś powiedzieć cokolwiek konkretnego.
Cóż jednak o tej perspektywie orzeknie filozof? Próżno będzie konstruktor przedstawiał filozofowi owoce swoich działań, wskazując, w jakiej mierze odpowiedzi na klasyczne pytania filozofii zależą od technologicznie konstruowalnych warunków brzegowych (to, czy nihil est in intellectu, quod non fuerit prius in sensu, zależy także od konkretnej charakterystyki przedprogramowania chromosomowego mózgów; odpowiednia nadmiarowość takiego przedprogramowania może udostępnić mózgom „wiedzę syntetyczną a priori”). Sukces budowniczego maszyn gnostycznych uzna filozof za klęskę wszelkiego w ogóle myślenia, także praktycznego, skoro samo siebie z kreacji nawet instrumentalnych prawd wyzuło. Konstruktor, którego pradziadek łamał w swoim czasie z żalu ręce nad żaglowcami, ale budował parowce, dzieli zatroskanie, lecz nie podziela zastrzeżeń.
Filozof będzie głuchy na argumenty konstruktora, ponieważ — gardząc myśleniem, względem człowieka usamoczynnionym i uzewnętrznionym —sam chce wszystko, co istnieje, przemyśleć, a to, stwarzając system odpowiedni, czyli strukturę znaczącą. Lecz jak mają się właściwie do siebie systemy mniej lub bardziej odmienne? Każdy może uznać arbitralnie, że zajmuje — względem innych — „meta” pozycję wyróżnioną i jedynie ważną. Znajdujemy się więc w serii procesów kołowych, a chociaż krążenie takie jest pasjonujące, co z niego, kiedy każde stanowisko okazuje się do uargumentowania, byle niesprzeczne wewnętrznie. Myśl, która chce się do raju pewności dostać, rozmaicie go umiejscawia, mapa zaś owych lokalizacji, czyli historia filozofii, jest poszukiwaniem — w języku — tego, co, jeśli gdziekolwiek, poza nim się mieści. Nie brak i stanowiska, zgodnie z którym metafizyki — to w podświadomości wylęgłe, a przez świadomość w język przyodziewane stwory hiponoiczne, czyli okazują się metafizyki w takim rozumieniu —najlogiczniejszymi i najbardziej uporczywymi ze snów naszych. Ten po psychoanalitycznemu kompromitujący punkt widzenia, który pracę jego czyni snem uściślonym, filozof pogrąży zaraz, klasyfikując psychoanalizę w sposób należycie poniżający. Świetna, trochę jałowa, lecz kulturotwórcza zabawa, złożona z przejść wewnątrz układu, w którym arbitralna zmiana pozycji pociąga za sobą transformację perspektywy tak oceniającej, jak i poznawczej. Myślenie, które na wylot przez nas nie przechodzi po to, aby się w działanie sprawcze (lub sprawdzające) obrócić, okazuje się dojmująco bezbronne. To, co w systemach klasycznych metafizyk nieprzemijalne, czerpie moc odżywczą korzeniami, zapuszczonymi w luzy semantyczne języka,
który diachroniczną swoją uniwersalność, kolejne kultury sprzęgającą, salwuje nieostrością zarazem przystosowawczo—rozciągliwą i dającą pozory twardego oparcia, ponieważ można zeń nie tylko czerpać znaczenia zastane, ale i nowe weń wkładać, w aktach, które mają być odkryciami, a są tylko arbitralnością tym groźniejszą, w im większym stopniu bezwiedną. Jest tedy podobne filozofowanie gruntowaniem bezdni, ponieważ owe „dna”, które się w materiale językowym utwierdza, nie są konieczne: każde można przebić, aby „wyjść dalej”, każde — zakwestionować. Skąd zaciekłość podobnego postępowania? Nie trzeba przyzywać nowych bytów dla jej wyjaśnienia: jest to, podobnie jak każdy akt, który życia ani nie wszczyna, ani go nie podtrzymuje — rozpusta po prostu, przyznamy chętnie, rozpusta szlachetniejsza od innych, w której język pełni rolę gotowego na wszystko partnera, logika — Kamasutry, absolut zaś — rozkoszy, przez to do. wyuzdania wyszukanej, że bezpłodnej zawsze. Zapewne, nie można żyć bez filozofii i nie jest prawdą, iż należy primum edere, deinde philosophari, albowiem już niby prosta czynność jedzenia implikuje cały pęk kierunków od empiryzmu po pragmatyzm, czym innym jest atoli owo minimum filozoficzne, które każdy system działań wewnętrznie scala, a zewnętrznie nakierowuje, czym innym zaś — destylowanie i maceracja języka, żeby się poty ulatniał, aż sama pewność pozostanie, co chuć poznawczą zaspokoi. Konsekwentne do końca zabarykadowanie się w języku nie jest możliwe. Prowadzą zeń dwa wyjścia —jedno w świat realnych działań, drugie — w świat bytów, których język rzekomo nie produkuje, a tylko istnienie ich wykrywa. Fenomenologowie grozili, że rezygnacja z suwerenności świata prawd logikomatematycznych wtrąci człowieka w przypadkowość animalną, lecz nie musimy wybierać między członami podsuniętej przez nich, a rzekomo niezniszczalnej alternatywy „człowiek, istota akcydentalna” i „człowiek, rozum konieczny „.ponieważ jednocześnie i jedno, i drugie zachodzi. Bez języka niepodobna, jak już wiemy, konstruować, nawet jeśli się jest nieośobowym budowniczym. Gdy zatem regułom, będącym molekularną transpozycją składni i logiki, są podporządkowane nawet aminokwasy i nukleotydy w ich dyskursach embriogenetycznych, czy nie jest więcej niż prawdopodobne, że —będąc fenomenem adaptacyjnym ziemskim, i w tym sensie przypadkowym — jest język zarazem zjawiskiem uniwersalnym aż kosmicznie? A to, ponieważ podobieństwo środowisk planetarnych sprawia, że powstające w nich układy antyentropijne muszą wytwarzać tak aproksymujące środowisk owych odwzorowania, że język, logika, matematyka okazują się odległymi pochodnymi samej Natury dlatego, bo inaczej nie jest możliwe przeciwstawianie się jej fluktuacjom, niszczącym wszelkie uorganizowanie. Język sprawczy bioewolucji wytwarza, jako pierwszą swą pochodną, język układu nerwowego, kody .neuralne, sterowania singularnego (w relacji „organizm—organizm” oraz „organizm—środowisko”), jako drugą zaś —język naturalny, dzięki usymbolicznionej eksterioryzacji neuralnych kodów, posługującej się dowolną ilością zaadaptowanych odpowiednio kanałów zmysłowych (mowa dźwiękowa, wzrokowa, taktylna itp.). Okazuje się zatem logika zrelatywizowaną nie do gatunku Homo Sapiens, lecz do materialnego Wszechświata, przy czym może naturalnie istnieć cały zbiór czynnościowo, choć niekoniecznie strukturalnie podobnych logik, sprawnych, bo w ewolucjach — odsianych. Wynika z podobnej, pod kosmiczny pułap wyniesionej komparatystyki lingwistycznej, że upośrednionymi, to jest „nieautonomicznymi bytowo”, są wszystkie w ogóle języki — chromosomowe, neuralne, jak i naturalne — ponieważ stanowią systemy do konstruowania — przez selekcję i organizację elementów —struktur, którym tylko realny świat może kłam zadać lub przyznać rację istnienia. Kozmaity jest tylko stopień upośrednienia, falsyfikacyjnej okólności, sprawiający, że rozrzut wypowiedzi jest największy w języku naturalnym dlatego, ponieważ kryteria poprawności funkcjonowania są w językach embriogenezy oraz neuroregulacji daleko mocniejsze niż w mowie naturalnej. Innymi słowy: „empirycznie wywrotne” są wszystkie języki, lecz naturalny posiada, oprócz kryteriów „przeżywalności” empirycznej i logicznej, także kulturowe — dlatego właśnie potwory biologiczne nie są zdolne do życia, w przeciwieństwie do potworów językowego nonsensu lub wewnątrz—kulturowej iluzji. Karą za złe konstruktorstwo jest w języku biologii kalectwo lub śmierć. Za grzech analogiczny nie przychodzi metafizykom tak ciężko pokutować, ponieważ środowisko umysłów ludzkich jest niezrównanie bardziej liberalne dla wegetujących (lub pokutujących) w nim znaczeń aniżeli środowisko naturalne dla żywych ustrojów.
Możemy tylko do następnych pokoleń taki zaadresować program, z konieczności ogólnikowy. Skalę, przedstawioną na początku tych rozważań, należy zamknąć w kształt koła. Proces językotwórstwa zapoczątkowuje powstanie informacji dziedzicznej. Język jej sprawstwa — pierwszego, apsychicznego poziomu — to efekt kumulatywnego nagromadzenia wiedzy, wynikłej ze „spenetrowania”, metodą prób i błędów, obszaru zawartego między fizyką (także kwantową) a chemią polimerów i koloidów pewnego podzbioru pierwiastków w niewielkim zakresie temperatur i energii. Po kilku miliardach lat doprowadza on do wyniknięcia — na poziomie zbiorów społecznych —języka naturalnego, częściowo rozumiejącego, a częściowo sprawczego. Z kolei język ów, aby przekroczyć ograniczenia formalne, którym się poddaje, dążąc do zdobycia niezbędnej w konstruktorstwie precyzji, winien wytworzyć — za pośrednictwem narzędzi, zautonomizowanych informacyjnie poprzez osadzenie ich w pozamózgowych systemach materialnych — języki sprawcze „następnego rzutu”, które — mimochodem niejako — przekroczą granice „rozumienia” czy „zrozumiałości” i za tę cenę uda się, być może, wejść na piętro uniwersalności kreacyjnej wyższe od tego pierwszego, chromosomowego, które wszczęło w sobie całe owo uniwersum przemian informacyjnych. Język ów będzie słownikowo i składniowo bogatszy od obu swoich poprzedników, podobnie, jak język naturalny bogatszy jest od języka
dziedziczności. Cała ta ewolucja jest aspektem informacyjnym procesów wynikania układów wyższej złożoności z prostszych, o których to procesów prawach systemowych nie wiemy nic, ponieważ wobec zjawisk opatrzonych antyentropijnym gradientem wzrostu fizyka z termodynamiką zachowują na razie rodzaj „niechętnej neutralności”. A że nierozważne byłoby dalsze orzekanie czegokolwiek w przedmiocie tak ciemnym, trzeba w tym miejscu zamilknąć.