
- •Stanisław Lem Summa technologiae
- •I Dylematy
- •II. Dwie ewolucje
- •Podobieństwa
- •Różnice
- •Pierwsza przyczyna
- •Kilka naiwnych pytań
- •III. Cywilizacje kosmiczne Sformułowanie problemu
- •Sformułowanie metody
- •Statystyka cywilizacji kosmicznych
- •Katastrofizm kosmiczny
- •Metateoria cudów
- •Unikalność człowieka
- •Inteligencja: przypadek czy konieczność?
- •Hipotezy
- •Votum separatum
- •Perspektywy
- •IV. Intelektronika Powrót na ziemię
- •Bomba megabitowa
- •Wielka gra
- •Mity nauki
- •Wzmacniacz inteligencji
- •Czarna skrzynka
- •O moralności homeostatów
- •Niebezpieczeństwa elektrokracji
- •Cybernetyka I socjologia
- •Wiara I informacja
- •Metafizyka eksperymentalna
- •Wierzenia elektromózgów
- •Duch w maszynie
- •Kłopoty z informacja
- •Wątpliwości I antynomie
- •V. Prolegomena wszechmocy Przed chaosem
- •Chaos I ład
- •Scylla I Charybda, czyli o umiarze
- •Milczenie konstruktora
- •Szaleństwo z metodą
- •Nowy Linneusz, czyli o systematyce
- •Modele I rzeczywistość
- •Plagiaty I kreacje
- •Obszar imitologii
- •VI. Fantomologia Podstawy fantomatyki
- •Maszyna fantomatyczna
- •Fantomatyka obwodowa I centralna
- •Granice fantomatyki
- •Cerebromatyka
- •Teletaksja I fantoplikacja
- •Osobowość I informacja
- •VII. Stwarzanie światów
- •Hodowla informacji
- •Inżynieria językowa
- •Inżynieria transcendencji
- •Inżynieria kosmogoniczna
- •VIII. Paszkwil na ewolucję
- •Rekonstrukcja gatunku
- •Konstrukcja śmierci
- •Konstrukcja świadomości
- •Konstrukcje oparte na błędach
- •Bionika I biocybernetyka
- •Oczami konstruktora
- •Rekonstrukcja człowieka
- •Cyborgizacja
- •Maszyna autoewolucyjna
- •Zjawiska pozazmysłowe
- •Zakończenie
- •Posłowie Dwadzieścia lat później
Perspektywy
O istnieniu cywilizacji kosmicznych w roku 1966* nadal nic konkretnego nie wiadomo. Niemniej, zagadnienie staje się przedmiotem badań planowania. W USA i w ZSRR odbywały się konferencje uczonych, poświęcone wyłącznie problematyce „innych” i kontaktu z nimi. Oczywiście pytanie o to, czy „inni w ogóle istnieją, pozostaje kwestią fundamentalną. Z pozoru, wobec braku danych empirycznych, wybór odpowiedzi wciąż jeszcze zależy od osobistych poglądów, od „gustu” uczonego. Z wolna jednak coraz to większa liczba uczonych dochodzi do przeświadczenia, że totalna „pustka psychozoiczna” Kosmosu stałaby w sprzeczności nie do pogodzenia z całokształtem naszej wiedzy przyrodniczej, która wprawdzie explicite istnienia „innych” nie postuluje, czyni to jednak implicite, albowiem wyniki badań przyrodoznawczych każą uznać zjawiska astrogenezy, planetogenezy, wreszcie — biogenezy za procesy dla Kosmosu normalne, to jest, przeciętne, „typowe”, i dlatego wykazanie empiryczne (mniejsza w tej chwili o to, jak i czy możliwe), że „innych” w dostrzegalnej przez nas Metagalaktyce nie ma, nie oznaczałoby tylko obalenia pewnej izolowanej hipotezy (o swoistej częstości występowania w Kosmosie życia i rozumu), ale stanowiłoby metodologicznie bardzo poważne zagrożenie fundamentów naszej wiedzy przyrodniczej. Konstatacja takiej pustki równałaby się bowiem ustaleniu, że oparta na ekstrapolacji powszechnie w nauce przyjętej ciągłość przechodzenia od jednych zjawisk materialnych do innych, więc od powstawania gwiazd do powstawania planet, od tego ostatniego — do narodzin życia, jego ewolucji, itp., ciągłość, która stanowi niewzruszoną podstawę całej nauki, nie jest przez świat dozwolona, czyli, że istnieje w nim gdzieś dla nas niepojęte pęknięcie w badanych i postulowanych prawidłowościach najogólniejszych, przy czym taka konstatacja wymagałaby rewizji niejednej z teorii, powszechnie uznawanych dziś za prawdziwe. Aby zacytować słowa J. Szkłowskiego, wypowiedziane w 1964 roku na konferencji w Biurakanie: „Dla mnie największym, prawdziwym «cudem» byłby dowód, że żadnych «cudów kosmicznych» nie ma. Tylko astronom–specjalista może w pełni pojąć znaczenie [ewentualnego] faktu, że spośród l021 gwiazd tworzących obserwowalną część Wszechświata (ok. 1010 galaktyk, po 1010 do ok. 1011 gwiazd w każdej) ani jedna nie ma wokół siebie rozwiniętej dostatecznie cywilizacji, mimo że procent gwiazd, posiadających systemy planetarne, jest dostatecznie wysoki”.
Jeden z młodych astrofizyków radzieckich, Kardaszew, dzielił, występując na wspomnianej konferencji, hipotetyczne cywilizacje na trzy typy, zaliczając do pierwszego ziemiopodobne (zużycie energii roczne ok. 4 * l019 ergów), do drugiego — cywilizacje, zużywające energię rzędu 4 * 1033 ergów, do trzeciego zaś „supercywilizacje”, które opanowały energetycznie swoje galaktyki (energia rzędu 4 * 1044 ergów). Przy tym czas, niezbędny dla powstania cywilizacji I typu, szacował na kilka miliardów lat (za przykładem Ziemi), przejście od I do n typu miałoby trwać ledwie kilka tysięcy lat (szacunek, oparty na tempie przyrostu energetycznej produkcji Ziemi w ciągu ostatnich wieków), od n zaś do ni typu — miałoby trwać kilka dziesiątków milionów lat. Ustalenie ostatnie spotkało się z krytyką innych fachowców, jako że — przy takich „tempach psychogenezy” — praktycznie wszystkie galaktyki musiałyby posiadać już swe „supercywilizacje”, a wskutek tego niebo byłoby obszarem bardzo intensywnej działalności „gwiezdnoinżynieryjnej”, rojącym się od „kosmicznych cudów”, co — prawie że ponad wszelką wątpliwość — nie zachodzi. Tak więc, albo powstanie (wszelkiej) cywilizacji jest zjawiskiem bardzo mało prawdopodobnym, a przez to i rzadkim, dzięki czemu powstają w niektórych tylko galaktykach (tym samym, moglibyśmy być w naszej — samotni), albo też poziom energetycznego (technologiczne — rozwoju hamuje jakieś zjawisko (bariera?), bądź szereg zjawisk, dokładnie dla nas zagadkowych.
Oczywiście, zagadka ta może zyskać wyjaśnienie stosunkowo trywialne. Tak więc, jakeśmy już o tym wspominali, być może, drogi rozwoju, wspólne do pewnego etapu (porównywalnego, powiedzmy, ze współczesnym ziemskim), później rozchodzą się, jakąś radiacją rozwojowych kierunków, przy czym kontynuować wykładnicze tempa wczesnego rozwoju może jedynie drobny ułamek procentu wszystkich „startujących”. Taka bariera rozwojowa, mająca charakter probabilistyczny, jest czymś radykalnie odmiennym od jakiegoś „zakazu” tajemniczego, opatrzonego znamieniem aż fatalistycznego zdeterminowania. Podobne, statystyczne, ujęcie przywraca Kosmosowi jego charakter miejsca gry i walki o dalszy wzrost, trudnej i niebezpiecznej, lecz wartej zachodu, podczas kiedy obraz deterministyczny przedstawiałby się jako zawieszony nad nami z góry, tajemniczy wyrok, którego żaden wysiłek i poznawczy ani emocjonalny przezwyciężyć nie może.
Takie rozstrzyganie sprawy w duchu probabilistycznym (a nie tylko „pocieszeniowym”) także ze względów metodologicznych wydaje się dzisiaj! jak najbardziej właściwe.
Jedno uogólnienie możemy sformułować jako konstatację, obarczoną prawie 100–procentową pewnością: oto — poczynając od planetogenezy, która, o tym wiemy, jest zjawiskiem kosmicznie raczej typowym, dalsza zbieżność procesów (bio–, później psychogenezy, wreszcie i powstawania oraz kierunku rozwojowego cywilizacji) w którymś miejscu tej drogi zanika, nie wiemy jednak, czy chodzi raczej o jeden „próg” zapoczątkowanej rozbieżności wyraźny, czy też może o całe mnóstwo etapów, na których dochodzi do sumowania się kolejnych — od „wzorca” ziemskiego — odchyleń kierunkowych. Wymowa statystyki zdaje się powiadać, że systemów planetarnych w ogóle jest daleko więcej, niż rodzących życie, tych ostatnich z kolei — więcej od dających początek cywilizacji, itd. aż do etapu „koronowania” cywilizacji osiągnięciami technologicznymi, już aż kosmicznie dostrzegalnymi.
Ze zrozumiałych względów uczeni poświęcają powyższym hipotezom stosunkowo niewiele uwagi, koncentrując się raczej na fizyko–technicznych zagadnieniach międzycywilizacyjnego kontaktu. W przedmiocie tym warto zauważyć chyba tylko tyle. Po pierwsze, przepowiadanie lotów gwiazdowych człowieka, np. statkami fotonowymi, nie jest obecnie ani „modne”, ani teoretycznie opracowywane, ponieważ bilansujące analizy energetyczne (np. von Hörnera) wykazały, że nawet użycie anihilacji jako źródła napędu nie rozwiązuje niesamowitych problemów energetycznych takich podróży. Ilość materii bowiem, jaką należałoby anihilować, aby przelecieć z jednej galaktyki do drugiej w „rozsądnym” czasie (życia ludzkiego), więc z szybkością przyświetlną, jest niemal rzędu masy naszego Księżyca. Tak więc uważa się dziś podobne loty za nierealne nawet w najbliższych stuleciach. Co prawda zwracano uwagę na to, że statek „przyświetlny” mógłby choć część deficytu masy początkowej pokrywać dzięki materii kosmicznej, która, przy całym swoim rozrzedzeniu, dla pojazdu równie szybkiego stanowi przecież potencjalne paliwo nie do pogardzenia. Kto wie także, czy nie zostaną odkryte inne źródła energetyczne napędu; w każdym razie trudności na drogach astronautyki mają odmienny charakter od tych, które udaremniają np. budowę perpetuum mobile, nie zakazują bowiem astronautyki prawa natury, a kiedy się nawet udowadnia, że galaktyczny statek musiałby mieć masę początkową, bliską księżycowej, wskazuje się na przeraźliwe trudności techniczne, ale nie na niemożliwość zasadniczą, choćby dlatego, że istnieje Księżyc i gdyby się któreś z przyszłych pokoleń ziemskich dostatecznie uparło, być może, wyprawiłoby w odpowiednią podróż naszego szacownego satelitę, którego tak życzliwie przygotowała nam planetogeneza systemu słonecznego.
Po wtóre, sprawa zajmująca uczonych najbardziej, to jest kontaktów radiowych (ewentualnie i laserowych) z „innymi”, wymaga, jak się okazuje, dla swej realizacji poważnych materialnych inwestycji (budowy wielkiej ilości urządzeń „nasłuchu kosmicznego”, ewentualnie i stacji nadawczych, bo, jak słusznie zauważono, gdyby wszystkie cywilizacje przez oszczędność pracowały tylko na nasłuchu, nikt by nikogo nie usłyszał). Inwestycje te przewyższałyby nawet wkłady, aktualnie lokowane w badaniach energetyki nuklearnej.
Niewątpliwie uczeni muszą sobie dopiero „wychować” generację rządzących, która skłonna będzie dostatecznie głęboko sięgnąć do państwowych skarbnic, i to dla celów tak niepokojąco podobnych do tradycyjnej tematyki Science–Fiction. Poza tym, materialnym, ma, kontakt radiowy ciekawe aspekty informacyjne. Chodzi o to, że im dokładniej wykorzystuje przekaz wysłany pojemność kanału informacyjnego, to jest w im większym stopniu zredukowana zostaje nadmiarowość tego przekazu, tym bardziej upodabnia się on do szumu i odbiorca, nie znający systemu kodowania, praktycznie miałby olbrzymie trudności nie tylko z rozszyfrowaniem przybywających informacji, ale nawet z rozpoznaniem ich, jako informacji właśnie, w odróżnieniu od szumowego tła kosmicznego. Nie jest tedy wykluczone, że jako szumy odbieramy już dzisiaj naszymi radioteleskopami fragmenty „międzygwiazdowych rozmów”, prowadzonych przez „supercywilizacje”. Cywilizacje takie, abyśmy w ogóle zdołali je wykryć, winny nadawać także sygnały innego całkiem charakteru, nie wykorzystujące w pełni pojemności kanałów przesyłowych, a więc specjalne „hasła wywoławcze” o względnie prostej, wyraźnie uporządkowanej i stale się powtarzającej strukturze. Ponieważ zaś tego rodzaju „hasła” mogą stanowić tylko ułamek całokształtu ich emisji informacyjnych, budowa znacznej ilości wyspecjalizowanych urządzeń odbiorczych na Ziemi raz jeszcze okazuje się sprawą wielkiej wagi (i, jak się powiedziało, wielkich kosztów).
Tak więc jedyną zagadką, jakiej dotąd nawet w przybliżeniu pojąć: umiemy, pozostaje nieobecność „cudów kosmicznych”, w którym to problemie kryje się jednak, zauważmy, niejaki paradoks. To bowiem, co dotychczas było proponowane jako „model” takiego „cudu”, np. sfera Dysona, według wszelkiego prawdopodobieństwa (jak o tym mówimy gdzie indziej) w ogóle; nigdzie realizowane nie jest. Skądinąd wiadomo, że niemało zjawisk, zachodzących w galaktykach i gwiazdach, oczekuje dopiero swego wyjaśnienia,) przy czym nikt z fachowców nie kwapi się opatrywać nieznanego mianem „kosmicznego cudu”. Jedna sprawa, to wymyślać takie fenomeny (w rodzaju sfery Dysona), które stwarzałyby dla nas jako obserwatorów wygodne warunki do dychotomicznego rozstrzygnięcia (alternatywy „naturalne” „sztuczne”), a znów co innego, wytwarzać rzeczywiście zjawiska, będące mniej lub bardziej ubocznym produktem uruchomionych energetyk gwiazdowych, neutrinowych czy wręcz jakichś „kwarkowych”iv.
Dla hipotetycznej supercywilizacji energetyka jej nie stanowi swoistej aparatury, poświęconej sygnalizowaniu na Wszechświat obecności tej cywilizacji, i dlatego może, niejako przypadkiem, dochodzić do pewnego rodzaju j „kamuflażu”, który sprawia, że to, co przez „innych” wywołane sztucznie my będziemy interpretowali jako stworzone siłami Natury, o ile tylko jej znane nam prawidłowości na taką interpretację zezwalają. Niespecjaliście trudno zrozumieć, jakie w ogóle wątpliwości można żywić w tym przedmiocie. Gdyby znalazł kartkę jakiegoś listu, niechby napisanego w niezrozumiałym języku i alfabecie, nie miałby przecież wątpliwości, czy ów list sporządziła istota rozumna, czy też powstał on dzięki zjawiskom naturalnym, „bezludnym”. Tymczasem okazuje się, że tę samą sekwencję gwiazdowego „szumu” można uznawać za „sygnały” albo za promieniowanie materii martwej —dotyczyła taka kontrowersja widma pewnych szczególnie odległych obiektów, które Kardaszew, w niezgodzie z większością innych astrofizyków, próbował identyfikować z nadającymi supercywilizacjami. Prawdopodobnie oni, a nie on, mieli słuszność.
I wreszcie uwaga końcowa. Dla ogromnej większości żyjących, wraz z uczonymi, z wyjątkiem bardzo jeszcze szczupłej garstki zainteresowanych specjalistów, cały problem „innych” ma wyraźny posmak fantastyczny, i co więcej, a co też daleko ważniejsze, pozbawiony jest prawie zupełnie emocjonalnego aspektu. Olbrzymia większość ludzi przywykła do obrazu zaludnionej Ziemi i bezludnego (poza bajkami) Kosmosu, jako do oczywistej normy, którą uznaje się za jedynie możliwą. Dlatego to właśnie ujęcia, w myśl których bylibyśmy w Kosmosie samotni, bynajmniej nie robią na ludziach wrażenia aż monstrualnej rewelacji, a przecież to właśnie stanowisko przedstawiają zacytowane wyżej słowa Szkłowskiego, z którymi w pełni się solidaryzuję. Notabene dla lojalności dodajmy, że samotność nasza będzie raczej monstrualna, tajemniczo–przerażająca dla materialisty i empiryka, a raczej cudowna i może nawet „uspokajająca” dla spirytualisty. Dotyczy to nawet i uczonych. Przywykliśmy w naszej codzienności do wyłącznego istnienia ludzi w klasie „istot rozumnych”, istnienie zaś innych, na które nie tylko zgodę wyraża, ale które niezliczonymi implikacjami postuluje, jak się rzekło, przyrodoznawstwo, ma dla nas charakter wybitnie abstrakcyjny. Ten antropocentryzm nie może ustąpić łatwo miejsca jakiemuś galaktocentryzmowi, co tym bardziej zrozumiałe, że ludziom z ludźmi trudno jak dotąd współżyć na jednej Ziemi, więc w tej sytuacji postulowanie uniwersalizmu aż kosmicznego nabiera łatwo posmaku baśniowo—ironicznej czy też nieodpowiedzialnej fantazji, do której grupka jakichś dziwaków namawiać usiłuje okrutnie z sobą skłóconych Ziemian.
Zdaję sobie z tego dobrze sprawę i nie wzywam do poprawiania, w duchu przedstawionych wywodów, podręczników szkolnych. Niemniej, wydaje mi się, że trudno być w II połowie XX wieku pełnym człowiekiem, jeśli się nie pomyśli chociaż czasem o owej, dotąd nie znanej wspólnocie rozumnych, do której ponoć należymy.